Литмир - Электронная Библиотека
A
A

wielu z twoich i moich ludzi zostanie żywcem obdartych ze skóry. Dlatego naciskam na

kapitana. Jeśli dzisiaj pogada z nimi na ten temat, po jutrzejszym braniu mogą nam dać spokój.

* * *

Wyszło inaczej. Zawsze wychodzi inaczej. Zwłaszcza jeśli ci bardzo zależy. Około

osiemnastej, gdy kończyliśmy kolejne zajęcia, alarm wezwał nas do baraków. Komunikat był

krótki: kto pozostanie na otwartym terenie po ucichnięciu syren, ten zginie.

Zagoniłem chłopaków do baraku i zamknąłem drzwi na długo przed nastaniem ciszy.

Siedzieliśmy na pryczach, wpatrując się w siebie z przerażeniem. Działo się coś, czego nie

rozumieliśmy. Podświadomie czuliśmy, że nie może to być nic dobrego.

Po pięciu minutach Marianton podniósł rękę do góry.

– Słyszycie? – zapytał.

Ja niczego nie słyszałem, podobnie większość chłopaków, ale Kozak przewracał oczami

i machał palcem, jakby wychwytywał odległe dźwięki.

– O czym ty… – zacząłem, ale uciszył mnie, przykładając palec do ust.

I wtedy usłyszałem. A raczej poczułem. Leciutką, znajomą mi wibrację. Zaraz po niej

przyszedł dudniący odgłos. Tym razem słyszalny dla wszystkich.

– Transporter! – zawołał Lewaryst.

Marianton kiwał głową, uśmiechnięty od ucha do ucha. Miał niezły słuch, skubany.

– Nasi? – zapytał ktoś z nadzieją w głosie.

– Nasi – potwierdził Lewaryst, a gdy umilkły radosne wrzaski dodał: – Spotkacie się z nimi

na wieczornym apelu.

Miał rację. Kwadrans później głośny szczęk oznajmił nam, że alarm się skończył i baraki na

powrót są otwarte. Chłopaki nie ruszali się jednak z miejsc. Ktoś musiał dać im przykład.

Wiedziałem kto.

Otworzyłem drzwi i wyjrzałem ostrożnie na zewnątrz. W okolicach bunkra zauważyłem

rozwiewającą się wolno chmurę kurzu. Żeby dojrzeć lądowisko, musiałem przejść za blok

numer siedem. Jego drzwi właśnie się otwierały. Kilku starych żołnierzy obserwowało mnie,

nie wychodząc za próg. Skinąłem im głową na znak, że jest już bezpiecznie, i minąłem

narożnik baraku.

Transportowiec stał na płycie lądowiska. Jego luk był otwarty, szeroki trap spoczywał na

ziemi. Przy trybunie, na której znów stał Greenlee, dostrzegłem grupkę mikroskopijnych

sylwetek.

– Nowy transport. – Drgnąłem, słysząc tuż przy uchu czyjeś słowa.

Nie zauważyłem, kiedy Skalski stanął za mną. Skupiony na horyzoncie przegapiłem moment,

w którym otoczyła mnie spora grupka żołnierzy z trzeciego i siódmego bloku.

– Niezbyt wielki – ocenił ktoś inny.

Było ich o wiele mniej niż nas. Razem ze starymi więźniami nie zajmowaliśmy nawet

połowy miejsc w barakach. Gdyby przywieziono i dwustu nowych – ha! byłem tutaj dopiero

trzy dni, a już myślałem takimi kategoriami – nadal nie byłoby ścisku.

– Idą! – zawołał ktoś z drugiej strony baraku.

Faktycznie, tuman kurzu za grawiolotami i znacznie mniejsza chmura pyłu wznosząca się po

drugiej stronie transportowca wskazywały na koniec obozowego powitania.

– Coś krótko ich załatwiał – zauważył Skalski.

– Nas też nie trzymał długo – odparłem, ruszając na otwartą przestrzeń przed baraki.

Przysiadłem tam w cieniu, czekając na nowych.

– Nikt do nich nie strzelał – dodał sierżant.

– Pewnie byli grzeczniejsi – mruknąłem.

Szli szybciej od nas. I inaczej. Zorganizowaną kolumną w dwóch szeregach. Gdy pokonali

dwie trzecie drogi, mogłem dokładniej ocenić ich liczebność. Trzydziestu chłopa. Nie więcej.

Na mur-beton stare wojo.

Bidley wyszedł ze swojej nory, gdy czoło skromnej kolumny znalazło się przed jego

barakiem.

* * *

Spotkaliśmy się godzinę później, starym zwyczajem u Bidleya. Ja, Deymoon – mój

niedawny „promotor”, którego wybrałem na miejsce Doherty’ego – Skalski, Barron i jeden

nowy. Młody chłopak w stopniu podporucznika. Nazywał się Estebandreas DeVerro.

Kapitan przedstawił nas sobie, potem pozwolił mówić nowemu.

– To była nasza pierwsza misja po akademii – zaczął niepewnym głosem DeVerro. – Nasz

pluton wchodził w skład trzeciej brygady inżynieryjnej. Mieliśmy trafić do Kovo, drugiego co

do wielkości miasta na Delcie Trytona. Według danych wywiadu, siedemnasta przestrzenno-

desantowa zdobyła je dzień wcześniej i wyparła unionistów do pobliskich kopalń. My

mieliśmy zabezpieczyć teren i zorganizować bazę transportową dla cięższego sprzętu.

Ruszyliśmy z orbity. W sumie sześć hektorów. Moi chłopcy lecieli pierwszym. Ledwie nasza

maszyna dotknęła ziemi, rozpętało się piekło. W trzy sekundy poszły tarcze i unioniści

rozpieprzyli nam główne wirniki. Dwójka i trójka też nieźle oberwały, ale były jeszcze

w powietrzu. Zdołały się wycofać dzięki osłonie ogniowej pozostałych maszyn. – Skalski

i Barron pokręcili głowami, słysząc te słowa. – Próbowaliśmy się bronić we wraku, ale

z amunicją igłową przeciw aktywnym pancerzom Gwardii Rubieży niewiele mogliśmy

wskórać. Wyłuskali nas z ładowni jak ziarna z kłosa. – To sformułowanie sugerowało, że

pochodził z rolniczej planety.

– Toście się nawojowali – powiedział kapitan. – A co z pilotami?

– Byli ranni. Unioniści dobili ich na miejscu. Podobnie jak sześciu moich chłopaków.

– Szczęściarze – mruknął Skalski.

– Słucham?

– Nie, nic. – Sierżant wzruszył ramionami. – Witamy w Kuźni.

* * *

Wieczorem w baraku, kiedy szykowałem się już do snu, poczułem, że ktoś klepie mnie

w ramię.

– To tylko my – wyszeptał Lewaryst, przysiadając w nogach pryczy. W mdłej poświacie

rzucanej przez świetlniki ledwie widziałem zarys jego sylwetki. Parę sekund później dołączył

do niego Marianton.

– Czego chcecie? – burknąłem zły, że nie pozwalają mi spać.

– Musimy pogadać.

– O czym? – Podniosłem głowę i oparłem się na łokciach.

– O tym wszystkim… – Cień Lewarysta się poruszył.

– Rozmawialiśmy z chłopakami – dodał szybko Marianton. – Jeśli czegoś nie wymyślimy,

lada dzień może dojść do tragedii.

– Jakby już jej nie było – mruknąłem.

– Mówię o czymś znacznie poważniejszym. – Shorza jeszcze bardziej ściszył głos i pochylił

się w moją stronę. – Sporo z naszych jest na krawędzi wytrzymałości. Musimy coś zrobić, bo

lada dzień chłopcy się rozsypią. Wiem co najmniej o trzech, którzy całkiem poważnie myślą,

żeby przejść przez żółtą linię.

Samobójstwo? Początkowe zaskoczenie szybko minęło. Doherty miał rację. Lepiej

pomęczyć się kilkanaście sekund, niż cierpieć godzinami. Sam, stojąc przed takim wyborem,

pewnie wybrałbym lżejszą śmierć.

– Ale to jeszcze nic – dodał Marianton. – Kamal i czterej inni z naszego bloku wpadli na

coś innego. Nie jedzą śniadań przed apelem. Chcą być w pełni sprawni, jeśli zostaną

wywołani. Mają zamiar przejąć kontrolę nad grawiolotem i rozpieprzyć go razem z sobą

i unionistami.

– Idioci! – syknąłem. – Bidley wyraźnie powiedział: jeśli któremuś ze strażników spadnie

włos z głowy, pułkownik każe aktywować mikroładunki chłopaków z bloku, w którym

mieszkał zamachowiec.

– Próbowałem im przemówić do rozumu, ale patrzyli tylko na mnie dziwnie i…

– I co? – zapytałem.

– Powiedzieli, że ty i my jesteśmy sługusami unionistów.

Zamurowało mnie. Kamal był jednym z inicjatorów akcji petycyjnej. To głównie dzięki

niemu udało nam się zorganizować i doprowadzić do stworzenia pisma. Z drugiej strony facet

był zawsze porywczy. Nigdy nie płynął z prądem. Musiało go zdrowo zaboleć, kiedy

61
{"b":"577817","o":1}