Литмир - Электронная Библиотека
A
A

być zabrani na polowania i przesłuchania – wyjaśnił Lisky po chwili wahania. – Zazwyczaj są

łagodni jak baranki i wykonują wszystkie polecenia.

* * *

Thomashley wrócił wieczorem. Chwilę po kolacji. Przynieśli go obaj pomocnicy Bidleya.

Zorientowałem się, że coś jest nie tak, kiedy na bloku nagle zrobiło się cicho jak makiem

zasiał. Podniosłem się z pryczy i spojrzałem w stronę drzwi, tam, gdzie wszyscy już patrzyli.

– Niech ktoś poda apteczkę! – zaordynował porucznik Navin, zanim przekroczyli próg.

– Gdzie jest jego prycza? – zapytał Lisky.

Ktoś wskazał miejsce na najwyższym poziomie. Obaj porucznicy skrzywili się jak na

komendę.

– Dajcie go tutaj – zasugerowałem, zrywając się i rozściełając koc.

Zanim ułożyli go wygodnie, ktoś przyniósł apteczkę. Navin wyjął ją z drżących rąk rudego

chłopaka i odsunął go w tłum, jakby miał do czynienia z manekinem. Wszyscy zgromadzili się

wokół mojej pryczy, nieruchomi, milczący, z szeroko otwartymi oczami.

Nie wiem, jak wyglądało całe ciało Thomashleya, ale widok dłoni i twarzy wystarczył, bym

poczuł mdłości. Dranie powyrywali mu wszystkie paznokcie, dwa palce były na pewno

złamane. Dało się to zauważyć gołym okiem.

Twarz wyglądała jeszcze gorzej. Opuchnięta szczęka, popękane, umazane krwią wargi, zza

których widać było bezzębne dziąsła, oczy niewidoczne w fioletowosinych obrzękach, które

rozlewały się na policzki i szyję. Jedno ucho zwisało pod nienaturalnym kątem. Perkaty nos

zniknął zupełnie w opuchliźnie, tylko z jego dziurek sączyła się wciąż ciemna krew.

– Wody! Dajcie wody! – poprosił Lisky.

– Skąd? – zapytałem, otrząsając się z transu. – Jest już po kolacji, a prysznice…

– Z kibla, człowieku! – Porucznik wcisnął mi do ręki otwartą manierkę.

Przekazałem ją Mariantonowi i dołożyłem swój ręcznik.

– Rusz się! – Popchnąłem go w stronę łaźni. – Tylko wypucuj go najpierw dokładnie!

Skinął głową i zniknął za przepierzeniem. Porucznik tymczasem fachowo przyglądał się

obrażeniom Doherty’ego. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nie dawał naszemu koledze większych

szans. Gdy ucisnął lekko klatkę piersiową, Thomashley zwinął się z bólu i zaczął kaszleć

spazmatycznie. Na jego ustach pojawiły się krwawe bąbelki.

– Kurwirtual… – mruknął porucznik, cofając raptownie ręce.

Doherty zaczął się dławić. Spazmatycznie ruszał ustami, usiłował się podnieść, ale każdy

ruch musiał potęgować ból. Przy gwałtowniejszym spazmie z ust popłynęła mu strużka krwi.

Ciemnej, niemal czarnej. Sekundę później opadł ciężko na poduszkę. Nie oddychał.

– Jest woda! – wrzasnął mi do ucha rozpromieniony Marianton.

Manierka zawisła w próżni. Nikt po nią nie sięgnął.

* * *

Do następnego apelu stanęliśmy w kompletnej ciszy. Ciało Doherty’ego spoczęło obok

formacji, szczelnie zawinięte w koc. Porucznik Lisky jeszcze tamtego wieczora poradził nam,

żebyśmy zaraz po apelu zostawili je na którymś z przejść. Spacer do granic obozu w nocy

mógłby zostać niewłaściwie odczytany przez strażników.

Znów przeszliśmy rutynowe odliczanie, raporty i odczytanie rozkazów dziennych przez

Bidleya. Zimny pot lał mi się strumieniami po plecach, gdy kapitan kończył litanię, wskazując

kolejne przydziały i ćwiczenia.

Przeczucie mnie nie myliło.

– Sierżant Troy, kapral Sauncey i szeregowy Honzo zgłoszą się na przejściu zachodnim

o godzinie siódmej zero zero. – Bidley pośpiesznie wyczytał trzy nazwiska.

Jeden stary i dwóch naszych. Saunceya znałem z widzenia, mieszkał w sąsiednim

blokowisku. Nieźle grał w piłkę. Chyba był nawet obrotowym naszej akademickiej drużyny.

Twarzy szeregowego Honzo nie rozpoznawałem.

Kapitan nie odłożył kartki, przełknął nerwowo ślinę. Zły znak, pomyślałem.

– Starszy sierżant MacMarsky zgłosi się na przejście wschodnie o godzinie siódmej zero

zero. – Dopiero teraz dokument powędrował do kieszeni dowódcy.

Chłopak stojący obok Lewarysta rozejrzał się lekko nieprzytomnym wzrokiem. Przekazałem

dyżurnym z innych bloków, żeby dopilnowali przy śniadaniu, by każdy zjadł przydziałową

porcję. Nie wnikałem w szczegóły, nie musiałem. Wszyscy wciąż byli w szoku po tym, co

unioniści zrobili z Dohertym.

Reszta jeńców rozeszła się do zajęć, na placu została tylko wywołana czwórka, Skalski, ja

i Bidley.

– Miał pan rację, kapitanie – powiedział Jandrzej, gdy podeszliśmy do dowódcy. – Nie dali

nam żadnego luzu.

Porucznik Lisky zebrał trójkę więźniów, którzy mieli się udać na przejście zachodnie. Szli

za nim potulni jak baranki, niosąc na ramionach sztywne ciało Thomashleya. Navin otoczył

ramieniem MacMarsky’ego i poprowadził go w drugą stronę. Bidley spoglądał za nimi przez

chwilę, a potem odwrócił się do nas.

– Widziałem, co zrobili z Dohertym – powiedział wolno. – Greenlee poszedł na całość. To

pierwszy przypadek śmierci więźnia po przesłuchaniu od kilku miesięcy. Kilku żołnierzy

zostało kalekami po wizycie w bunkrze, ale coś takiego… – Pokręcił głową

z niedowierzaniem.

– Może pan kapitan wstawi się teraz za kotami – zaproponował Skalski.

– Jak mam się za nimi wstawić? – zdziwił się Bidley.

– Dzisiaj wzięli już drugiego – ciągnął sierżant. – On też nic im nie powie, choćby nie

wiem, co z nim robili…

– Człowiek z bólu przyzna się do wszystkiego – wtrąciłem.

Skalski spojrzał na mnie z obrzydzeniem. W jego bohaterskim umyśle pewnie nie było

miejsca na strach i zdradę. Ciekawe, czy zmieniłby zdanie, gdyby wyrwać mu na żywca

wszystkie zęby i paznokcie.

– Doni ma rację. – Kapitan wziął moją stronę. – Przecież to cywile. Nie umieją nawet

odpowiedzieć prawidłowo na pytanie o numer służbowy.

Miał rację. Za cholerę nie pamiętałem swojego numeru. Po wybudzeniu nie oddano nam

nieśmiertelników…

– Fakt. – Sierżant natychmiast zgodził się z przełożonym. – Może by pan jednak

spróbował… To dobry moment na uświadomienie temu żółtkowi, że torturami niczego z nich

nie wyciągnie.

Zdziwił mnie. Nigdy bym nie przypuszczał, że będzie się nami tak przejmował. Już samo

nazywanie nas kotami wskazywało, że pogardza poborowymi.

– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał kapitan, zasalutował i odszedł.

– Dzięki – powiedziałem, gdy zostaliśmy sami.

– Za co? – zdziwił się Skalski.

– Za to, że poprosiłeś kapitana o wstawiennictwo za nami.

Sierżant podszedł do mnie, choć nie tak blisko, jak przedwczoraj do Thomashleya,

i spojrzał mi w oczy.

– Szeregowy Doni, może jeszcze nie zauważyliście, ale te unijne skurwyklony jadą od góry,

po szarżach. Jeśli mają dokładne dane, trzeci będzie sierżant Tyrrus, wybaczcie, ale nie znam

nazwiska kota, który nosi dzisiaj jego mundur, a zaraz po nim jestem ja.

No tak, mogłem się domyśleć, że chroni swoje dupsko.

– Ja też jestem pewnie w pierwszej dziesiątce – mruknąłem.

– Ty nic nie jarzysz, kocie. – Skalski przysunął się jeszcze bliżej. – Dopóki biorą was,

sytuacja jest do opanowania. Możecie się im przyznawać już w progu do rżnięcia rodzonych

matek, ale każdy dobry śledczy, a takich na pewno tu mają, od razu się zorientuje, co jest

prawdą, a co kłamstwem. Jeśli ja trafię na przesłuchanie, zacznie się ostra jazda. Widziałem,

co zrobili z Dohertym, więc wiem, że wyciągną ze mnie, co zechcą. A jeżeli do tego dojdzie,

zorientują się, że nie wszyscy tutaj są kotami, i wtedy nie przestaną nas torturować, dopóki nie

wycisną wszystkiego. Musimy ich przekonać do pojutrza, że trafili na cywilbandę, inaczej

60
{"b":"577817","o":1}