Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chyba jednak nie. – Doherty poparł mnie, zanim któryś z sierżantów zdołał zabrać głos. –

Wyczytał kilka nieciekawych faktów z przyszywanego życiorysu naszego… byłego kolegi.

– Wydawał się dosyć zorientowany w temacie – przyznał Skalski.

Kapitan spojrzał na nas uważniej.

– Jak bardzo?

– Wystarczająco.

– Cóż… – Bidley wypuścił głośno powietrze z płuc. – Jedno dobre, że nie będziecie sypać

na przesłuchaniach.

– Jakich przesłuchaniach? – zdziwiłem się.

– Myślałeś, synku, że Greenlee da spokój asom elitarnej dywizji wroga? Zgarnięcie setki

żołnierzy z takiej jednostki to niesamowita okazja do wydobycia mnóstwa sekrecików naszej

armii.

Zobaczyłem, jak Doherty blednie. Dostał mundur podoficera. Jedynego w całej grupie.

Nawet wśród prawdziwych żołnierzy Szóstki nie było chyba nikogo starszego od sierżanta.

– Kurwirtual… – mruknął Skalski. Do niego też dotarło, że polowania nie są tutaj

największym zagrożeniem. – Dlaczego nic pan kapitan o tym nie powiedział na apelu?

– Teraz wam mówię. Sami oceńcie, czy przekażecie te informacje dalej. Ale osobiście

odradzałbym taki ruch.

– Dlaczego? – To pytanie padło niemal jednocześnie z co najmniej trojga ust.

– Dobrze się czujecie z tą wiedzą? – odparł pytaniem na pytanie Bidley.

Nie czuliśmy się dobrze, co było widać aż nadto po twarzach. Kapitan miał rację,

świadomość, że wywiad kolonialistów weźmie nas w obroty, na pewno spędziłaby sen

z powiek większości chłopaków. Mogliśmy im darować kilka spokojnych nocy. A może tylko

tę jedną.

– Nie da się tego jakoś odkręcić? – zapytał łamiącym się głosem Doherty.

Kapitan przymknął oczy.

– Sądzę, że po kilku nieudanych próbach dojdą do tego, że naprawdę jesteście poborowymi

– rzekł w końcu. – Gdyby nie te dane, pewnie udałoby mi się dość szybko im wytłumaczyć, że

zwinęli uzupełnienia Szóstki, ale jeśli Greenlee ma kwity, które świadczą inaczej, będzie

próbował wyciągać z was prawdę do upadłego. Jestem tego pewien, znam drania

wystarczająco długo.

– No to mamy przesrane – podsumował Thomashley.

– Nawet nie wiesz, synku, jak bardzo – przyznał kapitan.

* * *

Doherty nie mylił się. Wzięli go pierwszego. Już następnego dnia. Wstaliśmy wszyscy

o szóstej, na długo przed wschodem słońca. Pół godziny później rozpoczął się apel.

Tradycyjny wojskowy szajs. Przeliczenie stanu osobowego, raport, wyznaczenie zadań. O tym,

że coś jest nie tak, dowiedziałem się ze spojrzenia Bidleya. A w zasadzie z jego braku.

Kapitan ani razu nie zwrócił oczu w naszą stronę. Odczytał przekazaną przez strażników listę

rozkazów dziennych i na końcu dodał:

– Porucznik Manfredward Dunst zgłosi się na przejściu wschodnim o siódmej zero zero.

W pierwszej chwili przyjęliśmy ten komunikat obojętnie, dopiero po kilku sekundach

dotarło do mnie, że nie chodzi o żadnego ze starych więźniów. Thomashley miał na piersi

naszywkę z tym nazwiskiem. Zachowanie kapitana potwierdzało moje podejrzenia. Odwrócił

się na pięcie i bez słowa komentarza wrócił do swojego bloku.

Doherty nie ruszył się z miejsca, gdy odtrąbiono koniec apelu i chłopcy rozeszli się do

swoich zajęć. Zostałem z nim. Tyle tylko mogłem zrobić. Nie powinien być teraz sam. Do

siódmej zostało dziesięć minut. W sam raz tyle, ile trzeba, aby dojść do linii przejścia na

wschodniej granicy obozu.

– Musimy iść – powiedziałem, kładąc mu rękę na ramieniu.

Był blady i trząsł się cały. Może gdyby nie wiedział, po co go wzywają, nie bałby się tak

bardzo.

– Nie – odparł, strząsając moją dłoń.

– Zwariowałeś? – syknąłem, pochylając się do jego ucha. – Jeśli nie będzie cię na przejściu

za dziesięć minut, unioniści odpalą twoje mikroładunki.

Spojrzał na mnie, usta mu drgały, oczy były wilgotne, pot perlił się na czole.

– To z pewnością będzie mniej bolało – stwierdził i nie sposób było nie przyznać mu racji.

– Panowie łącznicy! – Z baraku dowództwa kiwał na nas ręką jeden z zastępców Bidleya.

Pociągnąłem Doherty’ego za ramię, poddał się bez większego oporu. Blok kapitana

znajdował się daleko od wyznaczonego przejścia. Dotarliśmy do niego minutę później.

Bidley stanął w drzwiach, ledwie dowlekliśmy się na miejsce.

– Szeregowy Doherty – powiedział stanowczym głosem – wy chyba nie zrozumieliście

obowiązujących tutaj zasad.

– Wolę zginąć w kilka sekund, niż umrzeć po kilku godzinach niewyobrażalnych męczarni –

odparł Thomashley.

– A co powiecie na śmierć trzech waszych przyjaciół?

Doherty podniósł oczy na dowódcę.

– Ja tu nie mam żadnych przyjaciół – odparł beznamiętnym tonem człowieka pogodzonego

ze swoim losem, ale nagle coś zaświtało mu w głowie. – O czym pan mówi?

Bidley wyciągnął do niego rękę. Trzymał w niej kartkę z rozkazem.

– Przeczytajcie, szeregowy.

Doherty nie przejawiał ochoty na lekturę, więc ja to za niego zrobiłem. Obok nazwiska

nieszczęsnego porucznika widniały trzy inne. Te osoby miały zginąć, jeśli wymieniony jeniec

nie stawi się o siódmej przy żółtych flagach. Squall, Baldini, Cronauer. Nic mi te nazwiska nie

mówiły, chociaż ostatnie gdzieś chyba widziałem. Cronauer, Cronauer… Kurwirtual!

Marianton miał je na piersi!

– Zostało wam jeszcze siedem minut – ponaglił nas kapitan.

– Mam to w dupie – burknął Thomashley.

Rozumiałem go. Jak ja go kurewsko rozumiałem, ale z drugiej strony nie był mi bliższy od

najlepszego przyjaciela.

– Wybacz – szepnąłem, cofając się o krok, i walnąłem go z całej siły w skroń.

Był tak otępiały, że nie drgnął nawet, mimo iż na pewno wiedział, co zamierzam zrobić.

Zachwiał się na nogach, ale nie stracił całkiem przytomności. Dupa ze mnie, nie fajter,

pomyślałem, podtrzymując go mocno, by nie upadł. Jeden z zastępców kapitana podbiegł

i chwycił Doherty’ego za drugie ramię.

Ruszyliśmy w stronę granicy obozu, ciągnąc go pomiędzy sobą. Początkowo próbował się

wyrywać, ale po kilku szarpnięciach przestał wierzgać.

– Co z nim nie tak? – zapytał zdyszany porucznik Lisky.

– Pan oczywiście poszedłby z ochotą na takie przesłuchanie… – Żeby odpowiedzieć,

musiałem się na moment zatrzymać.

Od bunkra oderwał się obły kształt. Grawiolot już ruszył na wschodnią granicę obozu. My

mieliśmy do niej jeszcze sto metrów.

– Mieszkacie w tym samym bloku? – zapytał mnie zastępca Bidleya.

– Tak – odparłem zaskoczony, że interesuje go teraz coś takiego.

– Widziałeś go przy śniadaniu? – wydyszał znów porucznik Lisky.

– Tak.

– Jadł?

– Niewiele.

– Kurwirtual…

Już docieraliśmy do żółtej linii, za którą stał grawiolot z dwoma unionistami.

– To porucznik Dunst? – zapytał jeden z nich, nie opuszczając broni.

– Tak – potwierdziłem.

Unionista spojrzał zaciekawiony na Thomashleya, potem przeniósł wzrok na Lisky’ego.

– Nie jadł śniadania. – Zastępca Bidleya powiedział to takim tonem, jakby te trzy słowa

stanowiły wytłumaczenie wszystkiego.

Ku mojemu zdziwieniu unionistom to wytłumaczenie wystarczyło. Przejęli od nas

słaniającego się na nogach Doherty’ego, zapakowali go na grawiolot i bez słowa ruszyli

w stronę bunkra.

Staliśmy przez chwilę w tumanie kurzu, starając się odzyskać oddech, a gdy powietrze

przeczyściło się na tyle, że znów zobaczyliśmy zabudowania obozu, ruszyliśmy w drogę

powrotną.

– O co chodzi z tym śniadaniem? – zapytałem po kilku krokach.

– Dyspenser dodaje środki uspokajające do posiłków więźniów, którzy danego dnia mają

59
{"b":"577817","o":1}