Литмир - Электронная Библиотека
A
A

w obozie polegało głównie na spaniu, jedzeniu i morderczym treningu. Misje, czy też

„polowania”, nie miały wspólnego mianownika. Każda była inna, przynajmniej tak twierdzili

ci, które je przeżyli. Kapitan dodał jeszcze, że „nowi” dostawali tydzień spokoju, ale ostatnio

transporty ze świeżym mięsem armatnim przybywały coraz rzadziej, a Szósta była solą w oku

wielu unionistów, więc nie powinniśmy liczyć na zbyt wiele luzu. Kiedy dowiedział się od

kolejnego chłopaka, że tak naprawdę jesteśmy cywilbandą, z lekka zbaraniał. Żeby nie

przedłużać spotkania i dać ludziom odpocząć, poprosił na odchodnym, abyśmy wybrali

z naszego grona po dwóch łączników z nieformalnym dowództwem obozu. Najlepiej

najstarszych stopniem albo cieszących się największym posłuchem. Dał nam na to czas do

dwudziestej piątej. Na tę godzinę wyznaczył odprawę w swoim baraku. No i powstał

problem.

O ile wojo nie musiało kombinować, my nie za bardzo wiedzieliśmy, jak się zabrać do

wyborów. Chłopaki, cała osiemdziesiątka, zebrali się w jednym baraku i zaczęli radzić.

Minęła godzina, dwie, potem zrobiliśmy sobie chwilę przerwy na kolację i młyn zaczął się od

początku. Byliśmy totalnie niezorganizowani. Każda grupka znajomych proponowała swojego

przedstawiciela, gdyż funkcja łącznika wydawała się łakomym kąskiem. Prawdopodobnie –

tego niestety nie byliśmy do końca pewni – gwarantowała obu wybranym wyłączenie

z losowania kandydatów na zwierzynę łowną. Przynajmniej w pierwszej fazie szkolenia.

Bidley zasugerował coś takiego pomiędzy wierszami albo komuś coś się ubzdurało.

Tuż przed dwudziestą czwartą, kiedy upadła kolejna kandydatura, chłopak, którego właśnie

odrzucono, wstał, popatrzył po zebranych i powiedział:

– Panowie, dzisiaj jeden z nas pokazał, że ma jaja. Więcej powiem, udowodnił też, że

potrafi myśleć. Nawet w sytuacjach ekstremalnych.

W baraku zrobiło się cicho jak makiem zasiał.

– Kogo masz na myśli? – zapytał z nadzieją w głosie Doherty.

– Jego! – Mówca wskazał w moją stronę. – Kiedy chcieliście skoczyć sobie do gardeł z tym

sierżancikiem, gość przytomnie rozładował sytuację… – W tym momencie zrozumiałem, że

moje nadzieje na pozostanie maleńkim trybikiem w machinie wojny obracają się w proch.

Z każdym kolejnym pomrukiem aprobaty czułem coraz większy chłód na plecach, chociaż

w baraku panował nieludzki zaduch.

– Jak się nazywasz, kolego? – Doherty spojrzał na mnie.

– Nie nadaję się do tego – burknąłem, ale od czego są usłużni przyjaciele.

– Doni! Nasz kumpel nazywa się Johanatol Doni! – wydarł się Lewaryst. – Jego wam

trzeba… – dodał już nieco ciszej, widząc moją minę. – No co?

– Widzicie? – Mój „promotor” rozłożył szeroko ręce. – To chyba pierwszy facet w naszej

budzie, który nie rwie się do tej roboty.

– No to nie męczmy gościa – rzucił ktoś z tylnych rzędów.

– Zamknij paszczę! – uciszyło go natychmiast kilku innych.

– Skończmy z tymi bzdurami – poparł ich Doherty. – Moim zdaniem kolega Doni nadaje się

do tej roboty idealnie. Kto jest za kandydaturą?

Las rąk w górze. Anonimowość szlag trafił. Chcąc nie chcąc, wchodziłem w światło

reflektorów. Jednym słowem, wystawiałem się na strzał.

Gdy podnosiłem się z pryczy, nawet Marianton się ożywił, choć od czasu spotkania

z pułkownikiem siedział osowiały i nie powiedział ani jednego słowa.

– A co z drugą kandydaturą? – zapytał, przekrzykując rosnącą wrzawę.

Brawa natychmiast umilkły. Zrozumieli, że za nimi dopiero połowa sukcesu.

– Pozwolicie, że sam dobiorę sobie partnera? – zaproponowałem, mając nadzieję, że taka

bezczelność może ostudzić ich zapał. Niestety przeliczyłem się, i to bardzo.

– Mówiłem, że kolega jest idealnym kandydatem na to stanowisko! – zawołał „promotor”

i zaraz dodał: – Jestem za!

* * *

Pół godziny później szedłem przez plac apelowy z Dohertym, który wydał mi się

najrozsądniejszym człowiekiem w naszej bandzie. Nie znałem nikogo z tych ludzi –

oczywiście oprócz Lewarysta i Mariantona, ale oni za nic nie nadawali się do takiej roboty –

postanowiłem więc, że Thomashley będzie moją prawą ręką. Wiedziałem, że chociaż jeden

z nas będzie się potrafił postawić trepom, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Mieliśmy kwadrans na bliższe poznanie. Od razu przeszliśmy na ty. Ja opowiedziałem mu

o sobie, on rzucił kilka zdań na temat własnej przeszłości. Facet był ode mnie starszy o rok,

mieszkaliśmy w sąsiednich koloniach górniczych, chodziliśmy do tej samej szkoły, tyle że na

inne zmiany. Wspólnych znajomych znaleźliśmy kilku, co w tak zamkniętych i małych

społecznościach, jak Nowe Brisbane, nie było niczym wyjątkowym. Ja wyszukałem dwa

paragrafy do naszego odwołania, on jeden. Na tych ustaleniach poprzestaliśmy.

W drzwiach bloku Bidleya czekał na nas jeden z jego zastępców, siwawy, czarnoskóry

drągal nazwiskiem Navin. Theodoreed Navin. Bez zbędnych ceregieli zaprowadził nas do

jadalni, gdzie czekali już przedstawiciele prawdziwych żołnierzy Szóstki. Troglodyta,

z którym starł się pod trybuną Doherty – co wcale nas nie zdziwiło, zważywszy na jego

wygadanie – i drugi sierżant, którego nazwiska jeszcze nie znałem.

– Siadajcie, panowie. – Kapitan wskazał nam krzesła naprzeciw nich. Skinęliśmy tamtym

zdawkowo głowami, co nie uszło uwagi Bidleya. – Widzę, że nie zdążyliście się jeszcze

poznać.

Nadrobiliśmy te zaległości chwilę później. Troglodyta nazywał Jandrzej Skalski, a jego

równie mało inteligentnie wyglądający kompan Clayrton Barron.

– Czy może mi pan, porucz… Tak, wiem – zaraz poprawił się Bidley – szeregowy Doherty,

wyjaśnić, o co chodzi z tym przebieraniem?

Thomashley streścił w kilku zdaniach wydarzenia z Nowego Brisbane. Pominął tylko tę

część, która dotyczyła odroczeń. Chyba słusznie zrobił. Powiedzenie ludziom siedzącym od

kilku lat w takim miejscu, że popiera się ich oprawców, nie skończyłoby się niczym dobrym.

Kapitan przez cały czas patrzył na niego z niedowierzaniem, a potem pokręcił głową.

– Nie sądziłem, że mamy aż taki burdel w intendenturze floty – powiedział w końcu.

– Zgubienie mundurów to naprawdę mały problem – wtrącił Barron. – Dwa miesiące temu

dostaliśmy trzysta ton amunicji kinetycznej kaliber pięćset. – Powiedział to takim tonem, jakby

serwował nam znakomity dowcip. Nie załapaliśmy go ze zrozumiałych względów, ale kapitan

i jego ludzie też wydawali się zdezorientowani. Sierżant to zauważył, choć nie od razu. –

Szósta nie dysponuje ciężką bronią. Odpalają nas z transporterów, w kapsułach

przeciążeniowych, prosto na pole walki. Walczymy bronią ręczną, głównie energetyczną.

Z czegoś takiego nie sposób odpalić wielotonowego pocisku.

Kapitan przetarł dłońmi twarz, choć nie wyglądał na zmęczonego.

– Słuchając takich opowieści, zaczynam wątpić w rychłe przybycie naszej kawalerii

z odsieczą – stwierdził.

– Odsiecz nie jest naszym najpilniejszym problemem – rzucił Doherty. – Ma pan w obozie

osiemdziesięciu cywili, których unioniści lada moment wezmą w obroty.

– Wiem… – przyznał Bidley i przygryzł nerwowo wargę. – Chociaż to może wyjść wam na

dobre. Kiedy Greenlee zorientuje się, z kim naprawdę ma do czynienia…

– Nie uwierzył, kiedy mu o tym mówiliśmy – przerwał mu Doherty.

– Twierdził, że udało im się przejąć część danych z komputerów transportowca – dodałem

natychmiast. – W tym kartoteki osobowe wielu z „nas”. – Wskazałem na naszywkę

z nazwiskiem Lamonte.

– Kłamał. – Bidley lekceważąco machnął ręką.

58
{"b":"577817","o":1}