Литмир - Электронная Библиотека
A
A

żołnierze trzymali się razem, więc i my uznaliśmy, że to najlepsza metoda na przetrwanie.

Nasz blok, czyli barak, składał się z trzech sekcji. W pierwszej i największej mieściła się

sypialnia na trzydzieści trzy piętrowe prycze. W drugiej za cienkim przepierzeniem mieliśmy

stołówkę z dwiema długimi ławami i prostym dyspenserem. Na końcu budynku ulokowano

toalety i prysznice. Z tych ostatnich ucieszyliśmy się najbardziej, ale starzy więźniowie szybko

nam uświadomili, że te luksusy są bardziej niż pozorne. Woda była dostępna tylko dwa razy

dziennie, w sumie przez dziesięć minut, co przy ośmiu kabinach dawało naprawdę niewiele

czasu na poranne mycie i wieczorną kąpiel. Podobnie rzecz się miała z jedzeniem, maszyna

wydawała trzy skromne, syntetyczne posiłki w ciągu tutejszej doby, a ta nie należała do

najkrótszych i trwała prawie trzydzieści godzin standardowych. Nam, mieszkańcom Nowego

Brisbane, nie powinno to specjalnie przeszkadzać, dni na naszej planecie były zaledwie

o godzinę krótsze od tutejszych, ale część starych żołnierzy Szóstej mogła mieć spore kłopoty

z przystosowaniem się do tak odmiennych warunków.

Rozlokowaliśmy się błyskawicznie, wzięliśmy w pośpiechu pierwszą, jakże upragnioną

kąpiel, potem zjedliśmy po kawałku brunatnej i nie pachnącej zbyt atrakcyjnie brei. Pół

godziny później, zgodnie z instrukcjami przekazanymi przez jednego ze starych więźniów,

zebraliśmy się ponownie na placu pomiędzy barakami.

Kapitan i jego dwaj towarzysze już tam na nas czekali. Reszta tutejszych trzymała się z tyłu,

w cieniu rzucanym przez baraki.

– Witajcie, koledzy! – powitał nas lotnik, gdy stanęliśmy na wyznaczonych miejscach. –

Domyślam się, że macie setki pytań dotyczących tego obozu i sytuacji, w jakiej się

znaleźliście. – Uniósł do góry rękę, aby uciszyć narastający gwar. – Wszystko w swoim

czasie, moi panowie. Pozwólcie, że jako najstarszy stopniem oficer tego obozu najpierw

zapoznam was z sytuacją, a potem odpowiem na pozostałe pytania… – Zamilkł na moment,

czekając, aż i my się uspokoimy. – Nazywam się kapitan Rustymon Bidley i zostałem

zestrzelony przez unionistów podczas bitwy o Betę Narwiku szesnastego stycznia dwa tysiące

dwieście dwudziestego trzeciego roku… – Znów musiał przerwać, czekając, aż umilkną

szmery. – Miesiąc później, po pokazowym procesie, na którym zostałem skazany na śmierć,

trafiłem do tego obozu. Od dziewięciu miesięcy, czyli od chwili gdy straciliśmy pułkownika

Keptlera, jestem tutaj najstarszym oficerem. W pewnym sensie dowodzę wszystkimi jeńcami

Kuźni. – Wskazał głową na kilkunastu mężczyzn stojących w cieniu. – Także od was będę

wymagał posłuszeństwa i dyscypliny. Mimo iż trafiliście do niewoli, nie przestaliście być

żołnierzami Federacji i nie pozwolę, by duch w was upadł. Nie jestem zbyt dobry w tego typu

przemowach, pozwólcie więc, że resztę kwestii załatwimy w bardziej naturalny sposób. Jeśli

ktoś ma pytanie, proszę o podniesienie ręki.

Chyba wszyscy unieśliśmy dłonie w górę jak nadpobudliwe dzieciaki w pierwszej klasie.

Bidley wskazał palcem jednego ze starych żołnierzy.

– Co to za miejsce, panie kapitanie? – zapytał nieznany mi kapral.

– Jeśli pytacie o tę planetę, nie jestem w stanie powiedzieć niczego konkretnego. Do tej

pory nie trafił do nas żaden astronawigator, dlatego nie zdołaliśmy nawet w przybliżeniu

określić sektora przestrzeni, w którym się znajdujemy.

– Chodziło mi raczej o obóz – wpadł mu w słowo kapral.

– Kuźnia nie jest typowym obozem jenieckim – zaczął ostrożnie Bidley. – Komendant

Greenlee na pewno wspominał o tym, że zostaliście skazani na śmierć, a wasze wyroki już

dawno wykonano. Skurwyklon uwielbia szokować nowych więźniów takimi wiadomościami.

Niestety wszystko wskazuje na to, że mówi prawdę. Upozorowano waszą śmierć. I nie

zrobiono tego dla żartu. Nie będę dłużej was czarował, moi panowie, Unia nie zebrała was

tutaj, aby dać wam drugą szansę… – Zawiesił na chwilę głos. – Macie przed sobą kilka dni

naprawdę ostrego szkolenia, potem zaczną się polowania. Na was.

Następne pytanie padło dopiero kilka minut później, kiedy obaj zastępcy kapitana uciszyli

harmider. Tym razem pytanie zadawał jeden z naszych.

– Co pan miał na myśli, mówiąc: „polowania”? – zaciekawił się Doherty. On właśnie, jako

„najstarszy stopniem” w naszej grupie, otrzymał prawo pierwszego głosu.

– Może to określenie nie jest najfortunniejsze, ale chyba najpełniej oddaje waszą sytuację.

Zawsze jest tak samo. Na porannym apelu wyczytywane są nazwiska, przeważnie cztery do

sześciu. Wybrani jeńcy są przewożeni poza teren monitorowany, do bunkra, tam pułkownik

przekazuje im szczegółowe instrukcje dotyczące zadania. Czasem chodzi o coś bardziej

skomplikowanego, ale za pierwszym razem unioniści zazwyczaj wydają proste polecenia, na

przykład przedostania się z punktu A do punktu B. Następnie wahadłowiec zabiera

wybrańców w jakieś odległe miejsce na tej planecie, gdzie rozpoczyna się polowanie.

Znajdziecie się w obcym wam terenie, bez broni i żywności, wyposażeni jedynie w mapę.

Będziecie mieli na karku żołnierzy wroga. Jeśli wykonacie zadanie i przeżyjecie, zostaniecie

odwiezieni do obozu. Otrzymacie także gwarancję nietykalności na cały miesiąc. Jeśli was

dopadną… – Zamilkł znacząco.

Zaszumiało, zwłaszcza po naszej stronie. Jako poborowi mieliśmy naprawdę blade pojęcie

o zaawansowanych technikach walki czy maskowania. Wiedzieliśmy tyle, ile wpojono nam

podczas snu na transportowcu, czyli prawie nic. Spojrzałem w stronę stojących w cieniu

starych więźniów. Było ich siedemnastu, niewielu, zważywszy na pojemność tego obozu. To

też dawało do myślenia.

– Czy komuś z naszych udało się przeżyć takie… „polowanie”? – zapytał kolejny wskazany

przez kapitana żołnierz.

– Owszem. – Bidley pokiwał głową. – Straty wynoszą zwykle około siedemdziesięciu

procent. Trzech na dziesięciu wysłanych wraca do obozu. Czasem nawet więcej. Stajemy na

głowie, żeby was wyszkolić lepiej od tych unijnych śmieci. – Splunął z pogardą pod nogi.

– Jaki jest sens takich szkoleń, skoro i tak mamy zginąć? – zapytał niski brunet stojący

w pierwszym szeregu naszej grupy. Znałem go z widzenia. Chyba z akademii. – Może lepiej

usiąść na tyłku i dać się zabić od razu, zamiast dostarczać unionistom darmowej rozrywki.

– Mylisz się, synu. – Kapitan skrzywił się, patrząc w naszą stronę. – Wcale nie chodzi

o dostarczanie im darmowej rozrywki. Ta wojna kiedyś się skończy. Prędzej czy później.

I jestem pewien, że ją wygramy. Dlatego staram się, aby jak najwięcej z was ją przeżyło.

Dzięki naszym świadectwom ludzie poznają prawdę o zbrodniczym systemie Unii Rubieży.

Może dzięki temu poświęceniu choć jeden z was będzie świadkiem egzekucji pułkownika

Greenlee.

Twarze więźniów stojących w cieniu pojaśniały. Oni najwyraźniej też w to wierzyli.

– Cały czas, mówiąc o polowaniach, powtarzał pan: „wy”, „was” – wyrwałem się, zanim

kapitan zdążył wskazać następnego pytającego. – Czy to znaczy, że te zasady pana nie

obowiązują?

Bidley uśmiechnął się.

– Jeśli ktoś przeżyje dziesięć misji, przechodzi na kolejny rok do kadry szkoleniowej. –

Wskazał na niebieską opaskę zdobiącą jego prawy rękaw. – Te biedne skurwyklony nie miały

ze mną żadnych szans – dodał z niekłamaną dumą.

Mnie nie było do śmiechu. Wszyscy starzy więźniowie mieli na ramionach podobne

oznaczenia.

* * *

Spotkanie na placu trwało jeszcze długo, dowiedzieliśmy się jednak niewiele więcej. Życie

57
{"b":"577817","o":1}