Литмир - Электронная Библиотека
A
A

winnymi popełnienia zbrodni wojennych i skazała prawomocnymi wyrokami na karę śmierci.

Wyrok wykonano niezwłocznie, o czym poinformowaliśmy we wszystkich głównych

przekazach informacyjnych… – zawiesił głos i spoglądał na nas z góry, uśmiechając się pod

nosem. – Tak, moi drodzy. Nikt nie będzie was szukał, jeśli na to liczyliście. Dla całego

świata jesteście równie martwi, jak te dwa federacyjne śmiecie.

– Co zamierzacie z nami zrobić? – zapytał ktoś z tylnych rzędów.

– Dowiecie się w stosownym czasie. – Pułkownik Greenlee ku mojemu zdumieniu nie kazał

uciszyć śmiałka.

* * *

Transportowiec odleciał chwilę później. Pułkownik i jego ludzie obserwowali, jak znika

w gęstych chmurach, a potem wsiedli do grawiolotów i udali się w stronę kopuły bunkra. Nie

usłyszeliśmy ani jednego słowa więcej. Nie powiedziano nam nawet, co mamy robić.

W jednej chwili zostaliśmy sami.

– Mamy przesrane – szepnął Lewaryst, spoglądając na zwłoki Tristicha i leżącego w pyle

obcego nam żołnierza.

Marianton, zielony na twarzy, przykucnął obok. Nic nie mówił, tylko wpatrywał się

szklanym wzrokiem w horyzont. Usiadłem obok niego na gołej, twardej ziemi. Chciałem

powiedzieć coś pocieszającego, ale nie byłem w stanie. Nie potrafiłem wymyślić jednego

sensownie brzmiącego zdania.

– Żołnierze! – zawołał ktoś z drugiej strony formacji. – Jeśli będziemy trzymali się razem,

nie złamią nas tak łatwo!

– Mów za siebie – odpowiedział mu inny głos.

– Te unijne skurwyklony nie powiedziały nam całej prawdy – przekonywał pierwszy

z mówców. – Muszą mieć jakieś plany, skoro nie załatwili nas od razu.

Kilku jeńców poparło go, zza pleców słyszałem pomruki aprobaty.

– Pierdolone żołnierzyki… – mruknął wesołek w mundurze porucznika.

– Coś ty powiedział? – zainteresował się pierwszy z mówców. Zlustrowałem gościa, gdy

przecisnął się pomiędzy otaczającymi go chłopakami, którzy w zdecydowanej większości byli

mi obcy. Na pewno nie należał do grupy zabranej z Nowego Brisbane.

– To, co słyszałeś – odparł pseudoporucznik.

– Kogo nazywasz pierdolonymi żołnierzykami? – Facet był wysoki, dobrze zbudowany,

miał w oczach ogień, gdy stanął twarzą w twarz z naszym ziomalem. Mierzyli się wzrokiem

z odległości kilku centymetrów. Gdyby któryś miał bardziej wystający nos…

– Gości, którzy… jak to leciało… wrzucają granaty fosforowe do klas pełnych dzieci… –

odparł lodowatym tonem „porucznik”.

– Szóstka nie morduje cywilów – wysyczał jego oponent, czerwieniejąc na twarzy.

– Nie pacyfikowaliście księżyców Tanganiki?

– Nie tak, jak myślisz.

Wokół nich zebrała się już większość chłopaków. Wstałem i przecisnąłem się do

pierwszego szeregu. Znajome twarze grupowały się za „porucznikiem”, pozostali, prawdziwi

weterani z Szóstki, trzymali się za plecami swojego wyszczekanego kompana. Nas było

osiemdziesięciu, ich zaledwie dwudziestu, ale gdyby doszło co do czego, nie postawiłbym

grosza na drużynę Nowego Brisbane. A walka wisiała na włosku.

– Trzeba pochować zabitych – powiedziałem.

Spojrzeli na mnie obaj, podobnie jak większość otaczających ich chłopaków. Odsunęli się

od siebie, kiedy ich minąłem, idąc w stronę leżącego na ziemi ciała Tristicha.

* * *

Otarte dłonie piekły mnie jak cholera, gdy zbliżaliśmy się bezładną grupą do zabudowań.

Pogrzebanie człowieka w tak suchej ziemi, zwłaszcza gdy nie dysponuje się żadnymi

narzędziami, nie należy do rzeczy łatwych. Pod trybuną znaleźliśmy kilka niewielkich kamieni,

którymi mogliśmy kruszyć twardą, gliniastą glebę. Po godzinie zespołowej pracy, podczas

której zmienialiśmy się nieustannie, udało się wykopać płytki dół. Nie miał więcej niż

trzydzieści centymetrów głębokości, ale to musiało wystarczyć. Złożyliśmy w nim blade,

cuchnące okropnie ciało i przysypaliśmy je starannie ziemią. Na wierzchu ułożyliśmy

wszystkie kamienie, jakie znaleźliśmy w promieniu kilkudziesięciu metrów. Lewaryst zrobił

koślawy i malutki krzyż. Zmontował go z łodyg uschniętych roślin. Kiedy skończyliśmy, część

wiary padła na ziemię, aby odpocząć, a reszta poszła pomagać starym żołnierzom. Było ich

znacznie mniej niż nas i mieli o wiele większy problem. Ich człowiek został dosłownie

rozerwany na strzępy.

Gdy obie mogiły były gotowe, pożegnaliśmy zabitych minutą ciszy i ruszyliśmy w stronę

baraków.

Dzielił nas od nich kilometr pustyni. W normalnych warunkach nie więcej niż chwila

marszu. Ale dotarcie do najbliższego budyneczku zajęło nam prawie pół godziny. Byliśmy

oszołomieni hibernacją, wykończeni ciężką pracą i piekielnym upałem. Błękitnawe słońce

wiszące od dłuższego czasu w zenicie dało się wszystkim w kość. Uniesienie nogi do

kolejnego kroku zdawało się przekraczać ludzkie możliwości. Co chwilę ktoś siadał albo

padał na twarz. Nie zostawialiśmy kolegów z tyłu, czekaliśmy, aż wstaną, bądź pomagaliśmy

im się podnieść, gdy wyglądało na to, że sami nie dadzą rady.

Mniej więcej dwadzieścia minut od rozpoczęcia marszu ktoś krzyknął z tyłu kolumny.

Odwróciliśmy się w stronę pucołowatego chłopaka, wskazującego ręką na chmurę pyłu

wydobywającą się zza jakiegoś pojazdu, który zmierzał w stronę maleńkiej teraz trybuny.

Zatrzymaliśmy się i obserwowaliśmy, jak kilku unionistów zeskakuje na ziemię i fachowo

rozkopuje nasze mogiły. Nie minęła nawet minuta, gdy oba ciała trafiły do worków i znalazły

się na pace transportera.

– Skurwyklony… – mruknął sierżant, który obruszył się na uwagę o pierdolonych

żołnierzykach. – Mówiłem, że bawią się nami.

Odwrócił się i ruszył dalej, ku bliskim już zabudowaniom obozu.

* * *

Nie spodziewaliśmy się powitania. W każdym razie nie takiego.

Zanim minęliśmy pierwszy barak, jego drzwi otworzyły się i zobaczyliśmy w nich kilku

mężczyzn w wypłowiałych kombinezonach Federacji. Sądząc po naszywkach, mieliśmy do

czynienia z samymi pilotami. Byłem zbyt zmęczony, żeby zwracać uwagę na szczegóły, ale

i tak coś mnie uderzyło w ich wyglądzie. Dopiero później, wieczorem, zrozumiałem, że

wyglądali zbyt czysto i zdrowo jak na więźniów obozu zagłady.

Po chwili z innych zabudowań zaczęli się wysypywać kolejni. Nie było ich wielu, zaledwie

kilkunastu. Stanęli w oddali, milczący i wychudli. Obserwowali nas uważnie, ale nie podeszli

bliżej.

Najstarszy z pilotów, szpakowaty szczupły mężczyzna w stopniu kapitana, lustrował naszą

grupę badawczym wzrokiem. My także spoglądaliśmy na niego, zastanawiając się, kogo lub

czego szuka. Tajemnica wyjaśniła się, gdy oficer stanął przed Thomashleyem Dohertym,

naszym „porucznikiem”.

– Pan tutaj dowodzi? – zapytał.

– Obawiam się, że pomylił mnie pan z niejakim pułkownikiem Greenlee.

Kapitan spojrzał na niego dziwnie.

– Miałem na myśli…

– Wiem, co pan miał na myśli – odparł Doherty. – Moja odpowiedź brzmi: nie dowodzę

tymi ludźmi, nie jestem porucznikiem, to nie jest mój mundur i nie mam siły, żeby się teraz

tłumaczyć z tego wszystkiego.

Kapitan zbaraniał do reszty.

– Tak, rozumiem, jasne. – Odwrócił się w stronę starych więźniów obozu. – Na co

czekacie, wskażcie chłopakom kwatery. Podoficerowie na blok szósty, resztę rozmieśćcie

w jedynce, dwójce, czwórce, siódemce i jedenastce.

* * *

Trafiliśmy do dwójki z niewielką grupą innych chłopaków z Nowego Brisbane. Starzy

56
{"b":"577817","o":1}