Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Obawiam się, że straciłem zainteresowanie tą, nie ukrywam, niesamowitą planetą.

– Nie zamierzam marnować pańskiego niewątpliwie cennego czasu, kapitanie. Pragnę

przedstawić alternatywne rozwiązane. Na wypadek, gdyby kontenery się nie sprawdziły.

Zaintrygował Święckiego tą propozycją.

– Słucham zatem.

– Tysiąc siedemset kilometrów stąd na północny zachód odkryliśmy kompleks gigantycznych

jaskiń. Korytarze i komory ciągną się na powierzchni dziesiątek kilometrów kwadratowych.

W najgłębszym miejscu schodzą nawet na pięć tysięcy metrów poniżej poziomu morza. Jeśli

coś nie wypali, zawsze możemy tam ukryć kilkanaście tysięcy kolonistów. Nie na długo

wprawdzie, ale kilka tygodni ludzie powinni wytrzymać, jeśli już teraz zaczniemy przerzucać

tam sprzęt i żywność.

– To zbyt ryzykowne – mruknął Henryan.

– Nie aż tak bardzo, jak się panu wydaje – skontrował Fitz. – Zastanawiam się nad tym od

wczoraj, rozważyłem chyba wszystkie za i przeciw, a może mi pan wierzyć, że nie ma drugiej

osoby, która znałaby Deltę tak jak ja. Jedynym istotnym problemem, którego sam nie byłbym

w stanie rozwiązać, jest wykarmienie takiej masy ludzi, ale jeśli uda się przetransportować do

tych jaskiń całą żywność, jaka zostanie w kolonii po ewakuacji, będziemy mogli siedzieć pod

tymi górami, dopóki po nas nie przylecicie.

Święcki zmrużył oczy. Podczas kolacji wyjaśnił współbiesiadnikom, że Obcy niemal

natychmiast opuszczają oczyszczone systemy. Sondy wysłane do pasa minus jeden nie natrafiły

na żaden ślad ich bytności, a odwiedziły każde miejsce, w którym zamilkły stacje

monitorowania. Co prawda zaprogramowano je, by wracały po kilku minutach od wykonania

skoku, ale nawet tak krótki czas pozwalał na zgromadzenie danych, dzięki którym sztabowcy

mogli dokonać naprawdę pogłębionych analiz sytuacyjnych. W tym także ocenić skalę

dokonanych zniszczeń.

– To, co teraz powiem, jest na razie objęte tajemnicą wojskową, prosiłbym więc

o zachowanie pełnej dyskrecji. – Henryan spojrzał ostro w oczy szefa pionu badawczego. –

Z naszych analiz wynika, że na zaatakowanych planetach oprócz zabudowań i instalacji

przemysłowych zbombardowano każdy obiekt, który zawierał choćby najprostsze urządzenia

elektroniczne. Mówię o pojazdach, satelitach i całej reszcie celów, o jakich my byśmy nie

pomyśleli. Na Gammie Vandala nie ocalały nawet bunkry, które admiralicja kazała

wybudować wkrótce po zasiedleniu tej planety. A mieściły się kilkadziesiąt metrów pod

ziemią, czy też raczej skałą, bo to nie była planeta tlenowa.

– Kilkadziesiąt metrów a kilka kilometrów to ogromna różnica, kapitanie – stwierdził

kategorycznym tonem Fitz.

– Nie przeczę, ale nie wiemy, jak czułe są sensory Obcych i na jakiej zasadzie działają,

dlatego nie radziłbym umieszczać w tych jaskiniach żadnej elektroniki.

– To skomplikuje nieco sprawę… – Olivernesto pogładził się po brodzie. – Ale nadal

uważam, że damy radę. Przecież możecie po nas przylecieć, jak tylko oni stąd znikną.

Święcki przytaknął, aczkolwiek niepewnie, co nie umknęło uwadze szefa pionu

badawczego. Ten pomysł zaczynał mu się podobać, nie był tylko pewien, czy admiralicja

wyrazi zgodę na powtórzenie operacji. Z tego, co wiedział, harmonogram jest bardzo napięty.

W tej części pasów minus dwa i trzy znajdowało się wiele mniejszych kolonii, które trzeba

będzie ewakuować w najbliższym czasie. Ale gdyby wydębił jedną arkę albo większy

transportowiec i obrócił nim kilka razy… To mogłoby się udać. Jednakże nie był to wyłączny

problem.

– Delta jest pierwszą planetą tlenową, na jaką trafią Obcy – wyjaśnił. – Nie wiem, jak

zachowają się w tym przypadku. Na Valis, Valkirii i Vandalu wystarczyło zniszczyć

infrastrukturę i poczekać kilka dni, aby mieć pewność, że nikt nie ocaleje. Tutaj to zupełnie

inna sprawa. Być może zostawią na orbicie satelity bojowe lub dokonają desantu na

powierzchnię. Niewykluczone też, że użyją Delty jako własnej bazy wypadowej.

– Jeśli wasz plan nie wypali – odpowiedział po chwili zastanowienia Fitz – to każdy, kto

zostanie w kolonii, będzie chodzącym trupem. Moja propozycja daje tym ludziom chociaż cień

szansy. Jeśli nas wytropią, trudno, ale w razie gdyby nie znaleźli jaskiń, będziemy mogli

w nich czekać na pański powrót. Poza tym przerzucenie tam potrzebnych zapasów w niczym

nie przeszkodzi głównej akcji…

– I tu się pan myli. Musimy zapewnić ewakuowanym żywność na co najmniej dwie doby.

A to te same racje, które pan chce zabrać.

Fitz pokręcił głową.

– W magazynach kolonii jest dziesięć razy więcej liofilizowanego żarcia, niż obaj będziemy

potrzebować. Ta społeczność liczyła prawie pół miliona ludzi – przypomniał.

– Jest pan pewien tych liczb?

– Tak. Ninadine na moją prośbę sprawdziła dzisiaj rano stany magazynowe. Po powrocie

przekaże panu swoje raporty. Sugerowałbym zajęcie się na początek magazynami trzy, pięć

i siedem, gdzie składowano posiłki regeneracyjne dla pracowników kopalni. Ja zacznę od

oczyszczania sklepów.

– To będzie szaber – obruszył się Święcki.

– Właściciele tych przybytków odlecieli stąd, zanim pan pojawił się w systemie. – Fitz

wzruszył ramionami. – Teraz to dobra niczyje. Szkoda, żeby się marnowały, skoro mogą ocalić

życie wielu ludziom.

– Ja nic nie słyszałem – wymamrotał Henryan.

– O czym? Ktoś coś mówił? – Szef pionu badawczego wyszczerzył zęby.

– To jedyne jaskinie, jakie znaleźliście na Delcie? – Święcki zmienił temat.

– Nie, ale za to największe – odparł Olivernest.

– Świetnie. Jeśli chcecie ocalić dla siebie jakiś sprzęt, ukryjcie go na razie w innych

jaskiniach. W miarę daleko od miejsca, w którym się schronicie. Jeśli zostanie zniszczony,

będziecie wiedzieli, że Obcy są w stanie wykryć każdą elektronikę. Jeśli ocaleje, po ich

odlocie będziecie mogli go spokojnie używać.

Wyświetlacz ożył ponownie. Dupree był jeszcze smutniejszy i bardziej spocony.

– Jeśli będziemy pogrubiać wszystkie ściany kontenerów, zrobimy ich maksimum osiem.

A najprawdopodobniej tylko siedem.

– Szlag.

– Ale za to maksymalnie dużych, takich na minimum dwanaście tysięcy miejsc – dodał

dyrektor kopalni, uśmiechając się półgębkiem.

– Osiemdziesiąt cztery tysiące ludzi… – Święcki opadł na oparcie fotela.

Dupree oblizał nerwowo wargi.

– Rutgernest, to znaczy jeden z moich zastępców, zasugerował, że moglibyśmy wykorzystać

także nasze transportowce – rzucił.

– Te, którymi dostarczaliście robotników do kopalni? – doprecyzował Święcki.

– Tak.

– Ale jak? Przecież one nie mają napędu pozasystemowego – zdziwił się Fitz.

– Możemy je przycumować do śluz rdzeniowca, tak jak kontenery.

Henryan i Olivernest spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Obu im spodobał się ten

pomysł.

– Genialne – powiedział rozradowany Święcki, zaraz jednak spoważniał. Mina dyrektora

kopalni ostudziła jego zapał. – Dlaczego to pana nie cieszy? – zapytał z obawą.

– Takie dopasowanie będzie wymagało przeróbek śluzy dziobowej. A na to trzeba czasu.

– Ile?

– Sześć do ośmiu godzin.

No tak. Transportowce muszą zacząć przewozić ludzi na orbitę księżyca najpóźniej za dwie

godziny, jeśli ewakuacja ma się zakończyć o czasie. Nawet przy zmniejszonej liczbie

przerobionych kontenerów.

Fitz podniósł rękę, jakby prosił o pozwolenie na zabranie głosu.

– Nie możecie dokonywać tych zmian partiami, kiedy wahadłowce będą rozładowywane na

orbicie? Za każdym razem będziecie mieli co najmniej godzinę na prowadzenie prac.

40
{"b":"577817","o":1}