Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O, to może odsapnę jeszcze chwilę – rzuciła kąśliwie, licząc na reakcję, i nie pomyliła się

wiele. – Jestem w bocznym korytarzu – dodała, gdy skończył kląć. – Czysto.

– Co też ten współwyznaniowy skurwyklon kombinuje? – zastanawiał się na głos Iarrey.

– Nie wiem, ale tu go nie ma – odpowiedziała. – Przechodzę przez łącznik –

poinformowała. Na moment zapadła cisza. – Tutaj także czysto. Ruszam głównym korytarzem

do sterowni. – Przez kilkanaście następnych sekund słyszeli tylko jej przyśpieszony oddech.

Potem rozległ się jakiś syk i znowu się odezwała. – Jestem na mostku. Czysto.

– Niemożliwe – mamrotał Morrisey. – On musi gdzieś tam być.

– Zablokowałam gródź – zameldowała, nie komentując jego ostatniej uwagi. – Przeczesuję

teren. – Znów kilka sekund dyszenia. – Boczne przejścia zamknięte. Tutaj naprawdę nikogo nie

ma.

– Później będziemy go szukać – zawyrokował kapitan. – Zaloguj się i wyłącz kolapsar.

– Już się robi. Weszłam do systemu. Mam sterowanie… – Zamilkła, a oni wstrzymali

oddech. – Jak tam twoje jajca? – zapytała nagle.

– Nie pogrywaj ze mną, ty… – Ugryzł się w język.

– Nie czekaj, kobieto, pewnie ściska je tą mechaniczną ręką – zaśmiał się Iarrey – więc tak

szybko mu ich nie urwie.

– Szkoda – mruknęła, udając zawód. – Dezaktywuję ciąg.

Nike odetchnął z ulgą. Dopiero teraz poczuł, że od kilku chwil zaciskał kciuki.

– Dobra robota, Smiley – pochwalił nawigatorkę, ściągając na siebie gniewny wzrok

kapitana.

– Chyba wiem, gdzie jest nasz ojczulek – rzuciła Annataly, mocno rozbawiona.

– Mów! – Morrisey przestał łypać na Stachursky’ego.

– Skurwyklon położył się spać, gdy tylko kadeci ustawili mu kurs na strefę skoku.

– Cudownie… – Henrichard zatarł ręce. – Skoro ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że

bogów nie było i nie ma, nasz szanowny kapłan darmozjad będzie pierwszym człowiekiem,

który uzyska życie wieczne.

– Nie chcesz chyba… – zaczął Iarrey.

– Owszem, chcę. Wyrzucimy gnoja zaraz po wykonaniu skoku w nadprzestrzeń.

.

SIEDEMNAŚCIE

System Ulietta, Sektor Zebra,

24.10.2354

Nike otrząsnął się z zamyślenia, gdy kadłub wahadłowca zadrżał po raz kolejny. To mogło,

a raczej musiało znaczyć, że lot na orbitę dobiegł końca. Maszyna właśnie wylądowała

w hangarze gigantycznego krążownika.

Nie mylił się. Kilka sekund po zapaleniu pełnego oświetlenia tylna rampa promu zaczęła

opadać, odsłaniając przed stłoczonymi w przedziale ludźmi tonącą w półmroku wielką halę,

w której stało kilka podobnych maszyn. Z każdej wysypywali się ewakuowani koloniści.

Otaczający lądowiska żołnierze w szarych mundurach zaganiali ich sprawnie do licznych

wyjść.

Przy wahadłowcu, którym przyleciał Nike, pojawili się także przedstawiciele floty.

Postawny mężczyzna z bosmańskimi insygniami na rękawach stanął na końcu rampy i zerkając

na holopad, odczytał krótki komunikat.

– Obywatele Delty Ulietty. Trafiliście na pokład okrętu wojennego Federacji, od tej chwili

podlegacie więc regulaminowi floty. Za chwilę zostaniecie odprowadzeni do wydzielonej

sekcji śródokręcia, w której będziecie musieli pozostać aż do zakończenia lotu. Nie jesteśmy

w stanie zapewnić wam żadnych wygód. Jeśli nie przywieźliście ze sobą żywności i wody,

będziecie musieli zadowolić się tym, co ofiarują wam współtowarzysze podróży. To wszystko.

– Opuścił urządzenie. – Pójdziecie za tymi ludźmi. – Wskazał towarzyszących mu marynarzy. –

Jakieś pytania?

– Tylko jedno – odezwał się Nike. – Jak długo potrwa lot?

– Za cztery godziny znajdziemy się w strefie skoku tego systemu, potem czeka nas półtorej

godziny w nadprzestrzeni i dalsze pięć godzin potrzebne na dotarcie do najbliższej stacji

tranzytowej, na którą zostaniecie odstawieni naszymi wahadłowcami. Sumując, ostatni z was

opuszczą pokład Djangonzalo Cervantesa za mniej niż dwanaście godzin. Coś jeszcze?

Koloniści nie mieli żadnych pytań. Wdzięczni byli losowi i dowódcom tego okrętu za

ofiarowaną im szansę na przeżycie.

– Podporucznik Staczursky!

Podporucznik. Gdyby nie przekręcone nazwisko, Nike nie zareagowałby na wezwanie.

– To ja.

– Pójdziecie ze mną.

Bosman oddzielił go od reszty uchodźców. Ruszyli tylko we dwójkę, szybkim krokiem

przemierzając kolejne tonące w półmroku lądowiska. Stachursky przyglądał się

z zaciekawieniem hangarowi i stojącym w jego wnętrzu maszynom. Gdyby nie romans

z najmłodszą córką Dredda, od kilku miesięcy służyłbym na podobnej jednostce – pomyślał,

obserwując krzątających się wokół ludzi w mundurach. Większość z nich nie była wiele

starsza od niego.

Może nawet dochrapałbym się pełnego porucznika – dumał.

Dotarcie do krańca hali zajęło im prawie dwie minuty, ale tylko dlatego, że musieli kilka

razy zmieniać kierunek, aby ominąć przygotowywane do startu wahadłowce i patrolowce.

W końcu jednak stanęli przy szybach wind. Tutaj bosman pożegnał się regulaminową formułką,

powiadamiając eskortowanego, że ma wjechać na szósty pokład i przejść do sekcji D. Tam

odbierze go ktoś z dowództwa.

Tylko dureń mógłby się zgubić na tym okręcie. Na ścianach rzęsiście oświetlonych korytarzy

umieszczono dziesiątki tablic informacyjnych i kierunkowskazów. Mijani po drodze ludzie,

a było ich tu zadziwiająco niewielu, także służyli pomocą, gdy Stachursky musiał sprawdzić,

w którą stronę powinien skręcić na jednym z ostatnich skrzyżowań. Litera D znajdowała się

bowiem przy obu strzałkach.

Kazano mu iść w lewo. Tak zrobił i kilkadziesiąt metrów dalej, przy wielkiej grodzi,

zobaczył stojącego na szeroko rozstawionych nogach krępego czarnoskórego porucznika.

– Nazywam się Stachursky… – zaczął, ale zamilkł, widząc grymas odrazy na twarzy

niższego o dwie głowy oficera.

– Chcieliście powiedzieć: podporucznik Stachursky – usłyszał ociekającą jadem uwagę.

– Tak jest – odparł, prostując plecy.

Czas wrócić do dawnych przyzwyczajeń – pomyślał, oddając przepisowy salut.

– Porucznik Miszkin – przedstawił się jego nowy przewodnik. – Chodźcie za mną.

Nike nie pytał, dokąd idą. Domyślał się, że zaraz stanie przed jakąś komisją, która wypyta

go dokładnie o t’iru i spotkanie z ma’lahnem. W czasie lotu, przypominając sobie wydarzenia

sprzed czterech miesięcy, zdecydował, jak będzie wyglądała jego wersja zdarzeń. Teraz, gdy

reszta załogi już nie żyła, nikt nie sprawdzi, czy mówi prawdę. To, co usłyszą od niego nowi

przełożeni, będzie dla nich tak fantastyczne i niewiarygodne, iż z pewnością nie przyjdzie im

nawet do głowy, że usłyszeli tylko o części faktów.

Powie im o wszystkim, co wydawało się ważne z punktu widzenia toczonej wojny. Pominie

zaś te wydarzenia, które dotyczyły wykorzystania kolapsara do „wystrzelenia” t’iru

Mordarmata w kierunku gwiazdy centralnej New Rouen, a co za tym idzie uratowania go i…

doprowadzenia do wybuchu wojny. Gdybym wtedy wiedział, czym zakończy się tamta akcja –

pomyślał ze smutkiem. Jednakże nikt z nich nie mógł tego przewidzieć, zatem obwinianie się

nie miało teraz większego sensu.

Szczerze powiedziawszy, zamierzał zrzucić wszystko na Morriseya, bo to on przecież parł

jak taran do penetracji wraku obcej jednostki. I to on dowodził tamtą misją. Należało się

skurwyklonowi takie zniesławienie, choćby za raport, w którym uznał uwięzionego kilka

godzin wcześniej członka załogi za poległego w czasie akcji.

Stachursky zastanawiał się tylko, na ile może i powinien zagłębiać się w wyjaśnianie, że

73
{"b":"577817","o":1}