kazano ją nadzorować. Sto siedemdziesiąt dwa tysiące lat temu zadanie to powierzono mnie.
Kiedy zostałem wyeliminowany, seirafu musieli przejąć kontrolę nad stadem. Nie mając nad
sobą żadnego nadzoru, mogli robić z waszymi przodkami, co chcieli.
– Sto siedemdziesiąt dwa tysiące lat temu? – nie wytrzymał Morrisey. – Jak długo wy
żyjecie?
– Dopóki nie stracimy życia.
Kolejna odpowiedź, niby prosta, a niczego nie wyjaśniająca.
– Chcesz powiedzieć, że jesteś nieśmiertelny?
– Jestem śmiertelny, można mnie zabić.
– Gdyby jednak nie przydarzył ci się żaden wypadek, mógłbyś żyć wiecznie? – dopytywał
Morrisey.
– Nasza historia nie zanotowała podobnych przypadków.
– Ale teoretycznie jest to możliwe?
– Brak danych nie pozwala mi na udzielenie odpowiedzi.
– Powiedz mi w takim razie, jak długo żył najstarszy spośród was.
– Dyahewe, patriarcha naszego sencz’tenu, ma… to znaczy miał… milion dwieście
szesnaście tysięcy trzysta pięćdziesiąt siedem waszych lat, kiedy mój t’iru został uszkodzony
przez seirafu, a mnie zmuszono do przejścia w z’en. Czy wciąż żyje, tego nie wiem.
– Kim są ci seirafu? – zapytał Nike.
– To ma’lahn, jak ja, tylko inni.
Ta zwięzła odpowiedź znowu nie rozjaśniła niczego, zatem Nike postanowił drążyć temat.
– Możesz to nam wyjaśnić przystępniej? – poprosił.
– Rywale… – zaczął Mordarmat, ale tym razem nie dokończył. – Już pora – dodał,
wskazując na ekran.
.
SZESNAŚCIE
Dhri’ll wyhamowywał ostro, zbliżając się do burty kolapsarowca. Annataly i Iarrey
wyprostowali się w fotelach. Czekali na sygnał. Ten nadszedł, gdy ściana kapsuły pękła nagle,
jak wcześniej membranowe wrota na wraku t’iru.
To była robota dla Annataly, ponieważ tylko ona z całej piątki nosiła nieuszkodzony hełm.
Iarrey podał jej jeden z prawie wyczerpanych fazerów, a ona przełączyła pistolet na pełną
moc. Ojciec Pedroberto z pewnością został powiadomiony o ścigającej kolapsar jednostce
i choć okręt nie miał na wyposażeniu uzbrojenia zewnętrznego, klecha mógł przygotować
nieprzyjemną niespodziankę zaraz za śluzą albo w którymś z korytarzy. Morrisey i jego ludzie
liczyli tylko na to, że pozostali kadeci będą zbyt wystraszeni, by wspomóc zbuntowanego
multikapłana. Nadzieja jednak, jak mówi mądre przysłowie, jest matką głupich. Dlatego
nawigatorka, która uważała się za osobę bardzo inteligentną, opracowała trzy alternatywne
plany dotarcia do sterowni.
Dhri’ll leciał teraz z tą samą prędkością co Nomada, więc gdy Annataly doczekała
w ciasnej śluzie chwili, gdy zewnętrzna gródź rozstąpiła się w kompletnej ciszy, jej oczom
ukazał się fragment szarego kadłuba kolapsarowca. Dokładnie dwadzieścia metrów od niej
znajdował się prostokątny właz rozjaśniony kręgiem światła emitowanego gdzieś znad jej
głowy.
Wyjście w bezdenną pustkę nie jest takie łatwe, jak może się wydawać. Zwłaszcza gdy
człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że cel jego krótkiej podróży porusza się z dwudziestą
częścią prędkości światła. Jeden błąd, za duża siła odbicia, źle obliczony chwyt i… znika się
w nieskończonej czerni kosmosu, stając się jedną z wielu zamarzniętych brył, które mkną
przed siebie czasami przez miliardy lat, by spłonąć potem w atmosferze napotkanej
przypadkiem planety, albo rozpryskują się na miriady odłamków po zderzeniu z innym równie
martwym obiektem.
Obie te wizje mroziły krew w żyłach nawigatorki, która nigdy wcześniej nie musiała
wykonywać podobnych skoków.
– Nie możecie podprowadzić mnie bliżej? – wymamrotała błagalnym tonem.
– To optymalna odległość do wykonania skoku, Smiley – zapewnił ją Morrisey. –
Najkrótszy impuls repulsora doniesie cię do włazu, ale nie wyrżniesz w niego i nie odbijesz
się jak kamień, ponieważ będziesz miała wystarczająco dużo czasu na reakcję.
– Oddałabym wszystko, żeby się z tobą zamienić – marudziła, nadal nieprzekonana.
– Przecież chciałem tam lecieć za ciebie – przypomniał – ale protestowałaś, jakby cię
obdzierali ze skóry, więc zamknij ryj, proszę, i skacz. Na trzy.
Zaczął odliczać, ale gdy doszedł do słowa start, ona nadal stała w śluzie.
– Nie chcę cię dodatkowo irytować, Annataly – wtrącił Iarrey, który nie mógł jej niestety
zastąpić, ponieważ hełm, który nosiła, nie pasował rozmiarem do jego skafandra – ale muszę
ci przypomnieć, że z każdą sekundą wahania maleją szanse na ocalenie naszych. Kolapsar
ściąga już większe śmiecie z dołka.
Milczała przed kolejne kilka sekund, a potem…
– Walcie się na ryj! – wrzasnęła, odpalając naramienne dysze.
Dokładnie wyliczona ilość gazów wypchnęła ją ze śluzy. Lot był koszmarnie długi,
zwłaszcza że adrenalina także zrobiła swoje i czas naprawdę spowolnił bieg. Sunąca
w kierunku kolapsarowca Annataly miała wrażenie, że pustka jest gęsta jak smoła. Unosiła
rękę tak wolno, że w pewnym momencie zaczęła się nawet obawiać, czy zdąży ją wysunąć
w kierunku klamry uchwytu, zanim uderzy w poznaczoną setkami blizn burtę.
Zdążyła, miała też sporo czasu, by zacisnąć palce na zmrożonym kawałku plastali. Impet
zderzenia nie był mocny, zatem utrzymała się bez trudu, co oznajmiła całemu światu radosnym
wyciem.
Użyła aż dwu elektromagnetycznych kotew, by zabezpieczyć się przed odpadnięciem, lecz
nikt jej za to nie zganił, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że ta zapobiegliwość będzie
kosztowała ją kolejne trzydzieści sekund opóźnienia. A czas naglił coraz bardziej. Jeden
z ekranów vimany pokazywał sytuację w skupisku. Kolapsar nabierał mocy. Do punktu
krytycznego brakowało mu już tylko kilku minut.
Annataly wisiała tymczasem przed panelem, czekając, aż aktywowany system rozgrzeje
elementy mechaniczne dźwigni. Gdy zapaliła się zielona dioda, a klapka odsłoniła w końcu
niewielkie wgłębienie, wszyscy ludzie wstrzymali oddech. Po pierwszym pociągnięciu rączka
nie drgnęła nawet na milimetr. Do drugiego nawigatorka przyłożyła się więc lepiej, opierając
nogi na płycie poszycia. Tym razem udało jej się poruszyć dźwignię i opuścić ją aż do końca.
Kilkanaście długich jak wieczność sekund później czteropłatowy właz rozsunął się
bezgłośnie. Wewnątrz ciasnej śluzy zapłonęły światła. Annataly musiała jednak poczekać na
wyłączenie obu kotew, a gdy magnetyczne zakończenia linek oddzieliły się w końcu od
plastali, kilkoma zwinnymi ruchami wleciała do wnętrza kolapsarowca. Tam wystarczyło
uderzyć dłonią w przycisk awaryjnego zamykania śluzy, by właz znów został hermetycznie
zamknięty.
W tym momencie stracili wizję. Została im tylko fonia.
– Mów do mnie, Smiley – poprosił Morrisey.
Nike zauważył, że kapitan dziwnie zmiękł, obserwując wyczyny nawigatorki. On chyba
naprawdę coś do niej czuł, tylko nie umiał tego okazać, kryjąc się za maską prymitywa i gbura.
– Jestem w przebieralni – zameldowała. – Na razie ani śladu komitetu powitalnego. Biorę
zapasowy hełm dla Iarreya i wracam do śluzy.
– Nie rób tego – rozkazał jej Morrisey. – Nie mamy na to czasu.
– We dwoje będziemy mieli większe szanse na obejście gnoja – próbowała go przekonać.
– Nie, Annataly. – Pierwszy poparł kapitana. – Henrichard ma rację. Nie zdążymy wyłączyć
kolapsara, jeśli po mnie wrócisz.
– Mogę rzucić hełm do śluzy dhri’lla – zaproponowała. – A ty do mnie dołączysz.
– A jeśli nie trafisz? Stracisz czas i nic na tym nie zyskamy.
– Ruchy, Smiley! – pogonił ją Morrisey. – Ciąg jest już taki, że mi zaraz jajca pourywa.