pokład Nomady bez cięcia.
– Lećmy, nie traćmy czasu – wtrącił zniecierpliwiony Morrisey.
– Henrichard dobrze gada – poparł go Iarrey. – Im dłużej tu sterczymy, tym mniej czasu
będziemy mieli na przeprowadzenie akcji.
– Zgoda – mruknęła Annataly.
– Jestem za. – Nike wolał się nie wyłamywać.
– Dobra, ustalone. Lecimy. – Morrisey przeniósł wzrok na anioła. – Nie stój tak, prowadź
nas do tej krypy.
– Najpierw umowa – odparł Obcy, wyłączając urządzenie. Ściana znów zrobiła się gładka.
– Jaka znowu umowa?
– Ja pomagam wam, wy pomagacie mnie.
– Czego chcesz w zamian za ten stateczek? – Poirytowany Henrichard podszedł jeszcze
bliżej anioła.
– Energii – odpowiedź była krótka, ale precyzyjna.
– Chcesz się podłączyć do naszego reaktora?
– Nie promieniowania, przywrócenia energii.
– Czyli?
– Gwiazda. Zabierz mojego t’iru bliżej gwiazdy.
– Co to jest t’iru? – gorączkował się Morrisey.
Obcy zatoczył rękami szeroki łuk.
– On chce, żebyśmy podciągnęli ten wrak bliżej gwiazdy, żeby mógł naładować akumulatory
czy czego oni tam używają – domyślił się Iarrey.
– Tak – potwierdził anioł.
– Jak mamy to zrobić? – Kapitan spojrzał na pierwszego, ale ten pokręcił tylko głową. –
Masz tutaj tysiąc kilometrów liny, żebyśmy mogli cię holować? – zwrócił się kpiącym tonem
do Obcego. – I to takiej, której ciąg silników jonowych nie przepali w ułamku sekundy?
– Albo umowa, albo nie lecicie – upierał się anioł.
– Annataly, przekonaj pana, czy też panią, ze skrzydełkami, że mamy jeszcze kilka asów
w rękawie i nikt nam nie będzie dyktował warunków. – Henrichard uśmiechnął się krzywo,
wskazując odebrany mu przed chwilą fazer.
Nawigatorka pokręciła głową.
– Bądź choć raz poważny, stary capie. On wie, że zginie, jeśli mu nie pomożemy, a my
wiemy, że umrzemy bez jego pomocy. To się nazywa pat, a ty grozisz mu śmiercią w sytuacji,
gdy za pół godziny ma zostać zmiażdżony razem z tym statkiem? Nie bądź śmieszny. Lepiej
pomyśl, jak moglibyśmy spełnić jego żądanie.
– Ja chyba wiem, co moglibyśmy zrobić – wyrwał się Nike.
.
PIĘTNAŚCIE
Po niezbyt długiej, ale zażartej dyskusji podzielili się na dwa zespoły. Morrisey, Stachursky
i nieprzytomny wciąż Bourne zostali w wieży dokującej jako zabezpieczenie, a Annataly
i Iarrey wyruszyli w pościg za Nomadą, zabierając całą broń. Nie musieli się przejmować
opanowywaniem nieznanej im maszyny. Obcy wyjaśnił, że przekierował do st’uru tej jednostki
– czymkolwiek było to st’uru – odpowiednią ilość energii t’iru, więc zadanie zostanie
wykonane automatycznie, łącznie z precyzyjnym cumowaniem, a ludzie mają jedynie dostać się
na pokład okrętu, dezaktywować kolapsar i zawrócić okręt do skupiska przy Thecie.
Gdy tylko dhri’ll wystartował, Obcy zaprowadził pozostałych ludzi na najniższy poziom
wieży i tam otworzył śluzę dużej, dziwacznie wyglądającej jednostki, której przeznaczenia nie
zdołali się domyślić ani wcześniej, ani tym bardziej teraz. W jej górnej, kopułowatej części
mieściło się koliste pomieszczenie, najprawdopodobniej sterownia. Skrzydlata istota usiadła
na jednym z sześciu niekształtnych foteli ustawionych koncentrycznie wokół pofałdowanego,
dość grubego filara zajmującego sam środek sali. Kapitan i Nike wspięli się na miejsca,
z których mogli mieć oko na anioła, jak zaczęli go, ze zrozumiałych względów, nazywać.
Nieprzytomnego Bourne’a złożyli obok, także w polu widzenia.
Obcy dotknął filaru, który podobnie jak wcześniej ściana korytarza, wybrzuszył się
błyskawicznie, formując coś na kształt opływowej konsoli i wiszącego nad nią ekranu. Przed
fotelami zajmowanymi przez ludzi fałdy również zostały zastąpione płaskimi, nieco tylko
zaoblonymi powierzchniami, na których moment później zmaterializowały się trójwymiarowe
przekazy. Zobaczyli wnętrze dhri’llu i siedzących w nim ludzi. Tym razem nie była to jednak
animacja.
– Możecie mówić – odezwał się Obcy, gdy wszystko było gotowe.
– O czym? – zdziwił się Morrisey.
– Do nich – odpowiedział anioł.
– Annataly, słyszycie nas? – Nike pochylił się do wiszącego przed nim ekranu.
– Głośno i wyraźnie – potwierdziła.
On także ją usłyszał, jakby siedziała na fotelu obok.
– Jakieś problemy? – zainteresował się kapitan, gdy tylko odzyskał rezon.
– Owszem – odpowiedział mu pierwszy. – Nudno tu, a ten lot potrwa chwilę.
– Możecie mówić – powtórzył Obcy.
Nike i Henrichard spojrzeli na niego spode łba.
– Zaciąłeś się, przyjacielu, przez to przekierowanie energii? – warknął Morrisey.
Teraz, gdy był niemal pewien ocalenia, animusz wracał mu z każdą sekundą. Między innymi
dlatego wszyscy nalegali, by to on został na wraku. Tylko tam nie miał dostępu do broni.
– Nie.
– To dlaczego się powtarzasz?
– Ze mną możecie mówić – dodał anioł jak zwykle beznamiętnym tonem.
Nike uśmiechnął się w duchu. Mieli przed sobą dziesięć, może nawet piętnaście minut,
w czasie których ta istota odpowie im na wiele bardzo ważnych pytań. Postanowił nie czekać
i uprzedzić kolejne grubiańskie uwagi kapitana.
– Czy Bóg istnieje?
– Nie umiem odpowiedzieć na tak postawione pytanie – odparł niemal natychmiast Obcy,
studząc zapędy Stachursky’ego. – Znam co najmniej czterdzieści cywilizacji spełniających
ludzkie kryteria bosko…
– Zaraz – wpadł mu w słowo Morrisey. – Zacznijmy może od czegoś prostszego
i przydatniejszego. Powiedz, jak się nazywasz, o ile używacie tam u siebie w chórkach i na
grzędach jakichś imion albo przydomków.
– Mordarmat – odpowiedział zwięźle anioł.
– W skrócie Morda… Ślicznie – zadrwił kapitan.
Roznosiła go wściekłość. W tym momencie pragnął tylko jednego: rozerwać gołymi rękami
ojca Pedroberto, a potem udusić siedzącego dwa miejsca na prawo od niego Stachursky’ego,
aby móc się zająć powolnym wykańczaniem tego trzymetrowego anioła. Ponieważ jednak
o tym wszystkim mógł tylko pomarzyć, wyżywał się werbalnie.
– Ma’lahn nie używają takich skrótów, człowieku – zapewnił go niewzruszony Obcy.
– Tak nazywa się twoja rasa? – Nike z kolei łaknął wiedzy, jaką musiał posiadać przybysz
z odległych gwiazd.
– Rasa w rozumieniu: wy, ludzie?
Wysławiał się bardzo poprawnie, ale z formułowaniem niektórych myśli wciąż miał
problemy.
– Owszem.
– Tak, jestem ma’lahn.
– Też pięknie. – Morrisey przejął pałeczkę. – Z daleka przyleciałeś?
– Z daleka.
– A coś konkretniej nie łaska powiedzieć?
– Nie macie jeszcze nazwy na miejsce, z którego pochodzę – wyjaśnił ze stoickim spokojem
anioł.
To wydawało się logicznie. Jeśli przybył z centrum Galaktyki albo z innego jej ramienia, nie
mógłby podać konkretnej nazwy, ponieważ ludzie nie nazwali jeszcze żadnej z tamtejszych
gwiazd. Co najwyżej pooznaczano je numerami katalogowymi, a tych Bourne z pewnością nie
mógł znać.
– Twój… t’iru – Annataly musiała odszukać w pamięci słowo, którego Obcy użył
w odniesieniu do wraku – to chyba nie do końca maszyna.
– T’iru to symbiont. Żywa maszyna.
– Cyborg? – podpowiedział Nike. – Cybernetyczny organizm – rozwinął, gdy Mordarmat
nie odpowiedział od razu.
– Nie. To bardziej skomplikowane. Życie w maszynie.
Musieli się zadowolić takim, dość ogólnikowym wyjaśnieniem. W tym przypadku barierą
były różnice w poziomie rozwoju cywilizacji.
– Tam, w ładowni – zaczęła znowu Davidoff-Rozerer – znaleźliśmy tysiące martwych,