Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Uważaj, suko! – syknął rozjuszony jej atakiem, ale nie ustąpiła.

– Liczę do trzech – poinformowała go lodowatym tonem. – Raz…

– Słuchajcie! – zawołał Iarrey, ale oboje go zignorowali.

– Zabieraj mi tę klamkę sprzed oczu, suko.

– Dwa…

– Zamknij się chociaż ty, Annataly, i posłuchaj! – wydarł się znowu pierwszy oficer. Nie

opuścili broni, jednakże zaskoczeni jego reakcją odwrócili głowy i oboje zamilkli. Iarrey,

który pozbył się już hełmu, wskazał ręką w głąb korytarza. – Słuchajcie – powtórzył.

Stali w półmroku rozjaśnianym punktowo przez fosforyzujące narośle i wytężali słuch.

Z początku słyszeli tylko ciszę, ale po chwili Annataly drgnęła. Z oddali niósł się ledwie

uchwytny pomruk. Nike sięgnął po holopad, wprowadził szybko kilka komend, aktywując

sensory foniczne najbliższych sond.

– Uzzieee… – Aparatura wychwyciła, oczyściła i odtworzyła wzmocniony elektronicznie

dźwięk.

– Uzie? – mruknął Morrisey, odsuwając się wolno od nie patrzącej w jego kierunku

Annataly.

– Luuzzzieee – usłyszeli kolejny szept.

– Ludzie – domyślił się Nike.

– Luudzieee – za trzecim razem słowo było niemal czytelne.

Jak na komendę wszyscy prócz Stachursky’ego wymierzyli broń w mrok.

– Mówiłaś, że znaleźliście ładownię pełną humanoidów – zagadnął Morrisey, próbując

przebić wzrokiem ciemności. – To może być któryś z nich?

Zerknęła w jego kierunku, krzywiąc się z pogardą.

– To byłby pierwszy przypadek, że ktoś zabity i wypatroszony przed czterdziestoma

tysiącami lat używa współmowy – rzuciła na tyle głośno, by wszyscy ją usłyszeli.

– Zamknijcie się! – ofuknął ich Iarrey, zerkając przez ramię na holopad Stachursky’ego.

– Ozmaawiaaś… luudziee…

– Ktoś chce z nami rozmawiać? – Morrisey minął Annataly i też spojrzał na wyświetlacz.

Sondy nie umiały zlokalizować źródła tych dźwięków. Wydawać się mogło, że dochodziły

one zewsząd, jakby w obłej ścianie korytarza roiło się od głośników.

– Na to wygląda – odparł Iarrey, po czym przyłożywszy dłonie do ust, zawołał: – Podejdź

bliżej, to porozmawiamy!

– To ten skrzydlaty skurwyklon? – Kapitan odbezpieczył fazer.

– A któż by inny. – Pierwszy oficer nie stracił opanowania.

Przez moment panowała idealna cisza, a potem znów usłyszeli cichy świst.

– Ez rooni…

– A to co znowu ma znaczyć? – Morrisey popchnął Nike’a. – Nie możesz skalibrować tego

gówna dokładniej?

Zanim zaatakowany kadet odpowiedział, urządzenie znowu się odezwało.

– Bez brooni.

– Ja mu dam, bez broni. – Kapitan odsunął się o krok od zbitych w grupkę załogantów,

omiatając lufą gęstniejącą w oddali ciemność.

– Ja… poomoc… – Każde kolejne słowo było wypowiadane wyraźniej, jakby anioł

błyskawicznie uczył się języka albo… przypominał go sobie.

Annataly odwróciła się gwałtownie i jednym płynnym ruchem chwyciła za ramę fazera,

ciągnąc go równocześnie do dołu i przekręcając wokół osi. Morrisey zasyczał z bólu. Musiał

poluźnić chwyt, żeby nie połamała mu palców zdrowej ręki.

– Co robisz? – warknął.

– Ratuję ci życie, impotencie – odpowiedziała równie gniewnie.

– Akurat.

– Ta istota nie zabije cię bardziej niż nasz kolapsar – przypomniał mu Iarrey.

– Powiedz to Bourne’owi – zrewanżował się kapitan, masując obolałą dłoń.

– Nie omieszkam, jak już się obudzi. – Pierwszy zakończył tę wymianę zdań, skupiając się

ponownie na holopadzie.

Jego fazer zawisł na ramieniu, zabezpieczony jak trzeba. Pistolet Davidoff-Rozerer także

wrócił do kabury.

– Odłożyliśmy broń, możesz już przyjść! – zawołał Iarrey.

Tym razem cisza panowała nieco dłużej, głośnik holopada milczał jak zaklęty, za to na

wyświetlaczu w obrębie zmapowanego korytarza pojawił się migoczący czerwony punkt. Coś

się zbliżało, powoli, ostrożnie…

– Niee… strzelaj… cieee – usłyszeli. – Chce poomoc.

– Nie będziemy strzelać, masz moje słowo! – odkrzyknął Iarrey.

Morrisey zaklął pod nosem, ale teraz, rozbrojony, mógł sobie tylko pomarudzić.

W odległości kilkudziesięciu metrów zobaczyli rozjarzające się powoli narośle. W ich

blasku ciemność zrzedła do tego stopnia, że mogli wyłowić znajomy kształt. Obcy zatrzymał

się po chwili. Stał kilkanaście kroków od nich, w tej samej luźnej szacie, z szeroko

rozłożonymi rękami i wystającymi zza ramion skrzydłami.

– Poomogę waam – powiedział na tyle wyraźnie, że nie musieli już korzystać z holopada.

– W czym? – warknął Morrisey.

– Zamknij się, Henrichard, dobrze ci radzę – opieprzyła go Annataly.

– Poomogę waam wróciić. – Obcy przeciągał samogłoski, ale oprócz tego wysławiał się

całkiem zrozumiale.

– Skąd znasz nasz język? – zapytał Nike, zanim Iarrey zdążył otworzyć usta.

– Wchłonąłeem – odparł anioł, wskazując kościstym palcem leżącego pod ścianą Bourne’a.

A więc do tego służy mu ten dziwaczny narząd na czole – pomyślał Nike.

– Co mu zrobiłeś? – Iarrey zerknął na nieprzytomnego porucznika.

– Wchłonąłem – powtórzył Obcy już poprawnie.

– Wyjdzie z tego? – nie odpuszczał pierwszy.

– Wyjaaśnij.

– Czy odzyska przytomność? Czy będzie znowu taki… jak my?

– Nie wiem – odparł anioł takim samym mechanicznym głosem, z którego nie sposób było

wyczytać żadnych uczuć.

– Jak to: nie wiesz? – Tym razem Morrisey nie dał się uciszyć.

– Pierwszy raz wchłonąłem człowieka – wyjaśnił anioł, podchodząc kolejne kilka kroków.

Zatrzymał się pod łącznikiem dwu gładkich sekcji korytarza, nie dalej niż dziesięć metrów

od stojącego na przedzie Stachursky’ego. Teraz lepiej go widzieli. Górował nad nimi, był

prawie dwukrotnie wyższy od filigranowej Annataly.

– Co znaczy: wchłonąłem? – zapytał Nike.

Gdy anioł milczał nieco dłużej, założyli, że szuka słów pozwalających opisać naturalny dla

niego proces.

– Wysondowałeem umysł – usłyszeli w końcu. – Żeby się naauczyć o was.

– Dobra, dość tego próżnego gadania. – Henrichard przepchnął się pomiędzy Iarreyem

a nawigatorką. – Kolapsar już nabiera mocy. Jak chcesz nam pomóc? Gadaj!

Nikt go nie uciszył. Fascynacja tą niesamowitą istotą musiała ustąpić prozie życia. Nie

zostało im wiele czasu, a pytań mieli wciąż miliony.

– Dam wam dhri’ll – odparł anioł.

– Co takiego?

Obcy dotknął ręką ściany korytarza, a ta wybrzuszyła się lekko na sporej powierzchni,

tworząc owalną płaszczyznę. Zrozumieli, czemu to miało służyć, gdy moment później

zobaczyli obraz… Nie holo, ale trójwymiarowy wizerunek jednego ze stateczków

przycumowanych do rewolwerowej wieży w hangarze.

– Dhri’ll. Dwaj ludzie mogą polecieć.

Zobaczyli na animacji – bo tym był ten przekaz – jak dziwaczny pojazd startuje i mknie

przez pustkę w kierunku maleńkiej kropki, która rosła z każdą sekundą, przybierając pękate

kształty Nomady.

– I jak to niby ma nam pomóc? – zainteresował się Iarrey.

Obcy nie odpowiedział. Dziwaczny wyświetlacz pokazał im, na czym polega jego plan.

Stateczek zbliżył się do jednej ze śluz awaryjnych Nomady, przycumował do włazu,

wysuwając dziwny kołnierz, a potem kamera przeniknęła płynnie do wnętrza kabiny, gdzie

wyglądający jak żywi ludzie wycięli w grubej na metr plastali okrągły otwór. Proste

i skuteczne – uznał Stachursky – choć niezbyt praktyczne rozwiązanie.

– Mała korekta – rzucił, kierując te słowa do majaczącego w półmroku anioła. – Nie

musimy niczego przecinać. Wystarczy nam dostęp do zamka.

– Wyjaśnij.

– Obok śluzy awaryjnej jest niewielki panel z mechanizmem pozwalającym na otwarcie

włazu od zewnątrz. Jeśli przycumujemy tak, by mieć dostęp także do niego, wejdziemy na

69
{"b":"577817","o":1}