Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znasz Ravenore’a – padła enigmatyczna odpowiedź.

– Żeby go… – Kierowca zmełł przekleństwo w ustach. – Wieża numer trzy leży, przy

następnym nalocie padnie system blokad. Zabierzcie nas stąd!

– Wysyłam Spodek Trzy. Będzie u was za dwie minuty.

– Pośpieszcie się, Kuźnia, widzę, że myśliwce już nawracają!

Kierowca machnął ręką na gwardzistów.

– Ruchy na sprzęcie – powiedział, zerkając lękliwie w stronę baraków. Wokół nich

panował spory ruch. – Zwijajmy się stąd, póki możemy.

– A co z nim? – zapytał ten, który mnie przed chwilą powstrzymywał.

– To wasz problem, nie mój! – Facet odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę kopuły, spod

której wynurzył się właśnie kolejny grawiolot.

Starszy gwardzista przeładował broń.

– Zostaw szczyla – powiedział drugi, zeskakując na ziemię. – Niech poprawi komandorowi

statystykę.

Lufa nie zniknęła sprzed mojego czoła. Zamknąłem oczy i usłyszałem ciche „paf”. Nie

mechaniczne, ale wypowiedziane ludzkimi ustami. Gdy podniosłem powieki, miałem przed

sobą tylko błękit nieba. Żartowniś poszedł w ślady kolegi. Nadal nie rozumiałem, co się

wokół mnie dzieje, choć powoli zaczynało do mnie docierać, gdzie jestem. I co ze mną

zrobiono.

Tego ranka nie czułem się za dobrze. Zjadłem mniej niż połowę cuchnącej brei, dlatego

działanie środka uspokajającego nie było tak mocne. Gdyby nie awaria grawiolotu, zdążyliby

mnie dostarczyć do bunkra na pełnym haju, ale złom im się spieprzył i… No właśnie, i co?

Podniosłem się w chwili, gdy dwa rozmazane kształty przemknęły z wielką prędkością nad

moją głową. Moment później wieża po drugiej stronie obozu zniknęła w kuli oślepiającego

ognia.

Pieprzone narkotyki. Co oni dodają to tego mielonego gówna? Przetarłem nerwowo twarz,

ale wizja ani myślała zniknąć. Dwie wieże leżały w gruzach, wewnątrz obozu zaczynał się

ruch, gwardziści i kierowca pędzili w stronę zbliżającego się grawiolotu. Czyżby…? Nie, to

niemożliwe, uznałem, spoglądając w stronę dwu maleńkich plamek, które dokonywały właśnie

kolejnego nawrotu. Zatoczyły pół pętli po błękitnym niebie, gdy radio w kabinie grawiolotu

zatrzeszczało.

– …djęliście już wszystkie blokady? – dopytywał się ktoś.

– Tak. Możecie lądować. – Poznałem ten głos. To był pułkownik Greenlee. – Wykuliśmy

wam pięknych bohaterów!

– Robi się pan coraz lepszy w tym fachu, kapitanie.

– Pułkowniku – poprawił go Greenlee.

– Ech, te wasze kamuflaże. Kiedyś potrzebowaliśmy miesiąca…

– Takie szczyle to łatwizna. – W głosie komendanta pojawiła się pogarda.

– Następny rzut będzie trudniejszy, może mi pan wierzyć.

– Nie mogę się doczekać. – W eter popłynął śmiech.

W tym miejscu rozmowa się urwała. Stanąłem na pokładzie grawiolotu i spoglądałem na

dwa masywne transportery z oznaczeniami Federacji na burtach, które opadały wolno na płyty

lądowiska obok trybuny. Z obozu w ich kierunku pędził tłum ludzi. Kilka osób biegło też

w moją stronę. Zeskoczyłem niezdarnie na ziemię. Nadal kręciło mi się w głowie, świat nie

do końca był wyraźny.

Lewaryst i Marianton dopadli mnie daleko za żółtą linią. Zanim się obejrzałem, ciągnęli

mnie na lądowisko. Dotarliśmy na trap ostatni. Drugi transportowiec już wzbijał się do lotu,

gdy zdyszani, spoceni i zakurzeni wkraczaliśmy w mroczną paszczę luku.

– A wy gdzie się podziewaliście? – huknął na nas gigant w mundurze komandora floty.

Ostrzyżony na jeża, siwawy i potężnie umięśniony wyglądał przy nas jak wzorzec żołnierza.

Znałem skądś jego głos.

– Wyciągnęliśmy naszego kolegę z grawiolotu – wysapał Marianton, padając na kratownicę

podłogi.

– Z grawiolotu? – zdziwił się oficer.

– Zabierali go do bunkra na przesłuchanie, ale im się rotor zepsuł – wyjaśnił Lewaryst,

który też już dochodził do siebie po długim sprincie.

– Szczęściarz z ciebie. – Komandor poklepał mnie po ramieniu. – Jeszcze kilka sekund

i zostałbyś tutaj na zawsze.

– Komandorze Ravenore! – We włazie prowadzącym do kokpitu pojawił się pilot. – Mamy

sześć obiektów na czwartej. Będą tutaj za trzy minuty.

Ravenore, Ravenore… Gdzie ja słyszałem to nazwisko?

– Zbieramy się! – Oficer kiwnął na obsługę włazu. – Nie po to was uwalnialiśmy, żeby

teraz dać się zestrzelić!

Jacyś żołnierze posadzili mnie w fotelu przeciążeniowym, obok Lewarysta, zapięli uprząż

i zniknęli w głębi kadłuba. Spojrzałem w drugą stronę. Rząd wolnych foteli ciągnął się aż do

rampy.

– Słyszałeś nowinę? – zapytał Shorza.

– Nie.

– Komandor powiedział, że nie wracamy do Szóstki. Dostaniemy miesiąc wolnego, a potem

przydzielą nas do innych, spokojniejszych jednostek.

– Jak oni nas znaleźli?

– Skalski słyszał od jednego z pilotów, że namierzyli na Kovo transporter przewożący tych

szczyli z brygady inżynieryjnej. Zanim unioniści spieprzyli z Delty Trytona, udało się

podrzucić im kilka dron szpiegowskich i tak, po nitce do kłębka…

Nie słuchałem jego szczebiotania. Narkotyk przestał działać i nagle, jak za dotknięciem

magicznej różdżki wszystko stało się dla mnie jasne. Nie było żadnych podrzuconych dron,

nikt nikogo nie śledził. Już wiedziałem, skąd znam ten władczy głos.

Rozejrzałem się po uradowanych twarzach chłopaków z brygady inżynieryjnej, z Szóstki

i Nowego Brisbane. Tylko dać im broń…

Skurwyklony wykuły z nas pieprzonych bohaterów!

.

DZIEWIĘĆ

Oszołomiony Święcki odłożył czytnik i nie patrząc, sięgnął po butelkę, by nalać sobie

jeszcze trochę rumu, jednakże krystalit wydał mu się dziwnie lekki. Nie mogło być inaczej,

cięty jak kryształ pojemnik był pusty. Pochłonięty lekturą nie zauważył nawet, że dopił zaczęty

dzień wcześniej trunek.

Zaklął pod nosem, sprawdzając czas. Wyłączył się na ponad godzinę. Rzut oka na

wyświetlacz uspokoił go nieco. Hondo na razie milczał, co mogło oznaczać, że radzi sobie

z wszystkimi problemami. Dobry chłopak – pomyślał Henryan i natychmiast przypomniał

sobie o innym młodym człowieku.

Odwrócił się szybko. Nike siedział przy konsoli z rękami złożonymi na brzuchu, jakby

odpoczywał po sutym posiłku. Wyglądał na zadowolonego.

– Jak lektura? – zapytał.

Święcki pokręcił głową z niedowierzaniem. Nie miał pojęcia, co powiedzieć, tak więc ten

gest był jego jedynym komentarzem.

– Dlaczego nie przeglądasz plików? – rzucił po chwili lekko ochrypłym głosem.

– Skończyłem robotę – odparł ze spokojem Stachursky, prostując się na krześle.

– Znalazłeś?

– Tak.

Henryan zerwał się z fotela, podszedł najpierw do wpasowanej w ścianę komody po

tabletki, żeby zneutralizować nadmiar alkoholu buzującego w jego żyłach, popił je łykiem

wody i zamarł na moment, przymykając oczy. Lek był silny, powinien zadziałać w ciągu kilku

minut.

– Dlaczego mi nie przerwałeś? – zapytał, ruszając w stronę konsoli.

– Chciałem, żeby poznał pan tę historię do końca. Teraz już pan wie, dlaczego skurwyklony

chciały się mnie pozbyć.

– To historia sprzed ponad stu lat – powiedział Święcki, opadając na wolne siedzisko. –

Dzisiaj mało kogo obchodzi.

– Naprawdę? – Nike wyszczerzył zęby w przesadnym uśmiechu. – Sądzę, że wielu ojców

założycieli Federacji było umoczonych w podobne zbrodnie. Może nie zachwieje to pozycją

Rady, zwłaszcza w obliczu inwazji, ale parę głów musi polecieć. Nie mówiąc już o smrodzie,

który się rozejdzie. Runie legenda czystej jak łza władzy. I dobrze.

– Politycy są jak rośliny – mruknął Henryan, budząc tym porównaniem zdziwienie

64
{"b":"577817","o":1}