Литмир - Электронная Библиотека
A
A

w zastraszającym tempie.

Zanim zdążyłem zebrać myśli, zobaczyłem przerażoną twarz Lewarysta. Rzucił broń i pędził

prosto na mnie, krzycząc coś, czego nie słyszałem. Stałem jak zbaraniały, z trudem łapiąc

oddech i myśląc tylko o tym, że jeśli się nie ruszę, strużki krwi Kamala za chwilę dotkną

moich butów.

Silne szarpnięcie przywróciło mnie do rzeczywistości. Shorza wykazał się niezłym

refleksem. Biegł z tyłu, więc lepiej ode mnie widział, co się stało. O wiele wcześniej

zrozumiał też, że strzelano do nas z bunkra. Dlatego rzucił się na mnie, złapał za ramię

i ściągnął za drewnianą ścianę. Marna ochrona, ale lepsza niż żadna. Leżeliśmy tam obaj,

dysząc i jęcząc, o trzy kroki od wykrwawiającego się kolegi.

* * *

Nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy kontynuować szkolenie. Porucznik dostał wiadomość, że

unioniści zlikwidują całą grupę, jeśli ktoś odmówi udziału w kolejnym biegu. Tego dnia

w małpim gaju zginęło jeszcze trzech naszych. Bez sensu, bez klucza. Jakby ktoś chciał

zabawić się w Boga. Snajper z bunkra milczał przez cztery godziny, żeby potem zastrzelić

dwóch chłopaków w jednym biegu i kolejnego na zbiórce, tuż przed powrotem do baraku.

Biegaliśmy przerażeni jak szlag, co chwilę oglądając się przez ramię w stronę ledwie

widocznej kopuły. Temperatura wzrosła w południe tak bardzo, że rozedrgane powietrze

uniemożliwiało dostrzeżenie jakichkolwiek szczegółów tej budowli. Może dlatego strzelec

odpuścił sobie ten czas. Może dlatego nadrobił zaległości, gdy pogoda zrobiła się znośniejsza.

Nie mogłem i nie chciałem tego wiedzieć. Zrozumienie motywów kierujących takim

potworem wykraczało poza granice mojej wyobraźni. Czym innym były krwawe przesłuchania

– choć też należały do kategorii zachowań nieludzkich – a czym innym bezcelowe zabijanie

bezbronnych ludzi.

Ale czego innego mogliśmy się spodziewać po organizatorach polowań na jeńców?

W obozie zawrzało. Kiedy wróciliśmy pomiędzy baraki, niosąc cztery zakrwawione ciała,

wszyscy zebrali się na placu apelowym. Nawet starzy więźniowie złamali zwyczaj i dołączyli

do tłumu. Dla nich ta sytuacja także musiała być nowa.

Skalski przepchnął się pomiędzy żołnierzami Szóstki i podszedł do mnie.

– Czy to prawda, że strzelano do was podczas ćwiczeń? – zapytał, jakby nie widział

czterech ofiar tej zabawy.

Skinąłem głową, mijając go obojętnie. Miałem dość tego wszystkiego, gdyby ktoś dał mi

szansę zabicia choć jednego unionisty, zrobiłbym to gołymi rękami, natychmiast, nie oglądając

się na skutki.

Miken miał rację. Nikt z nas stąd nie wyjdzie. Jeśli nie zginiemy na polowaniach, wykończy

nas strach. Jeszcze jedna podobna akcja, a połowa chłopaków przekroczy żółtą linię. To

lepsze niż godziny spędzone na otwartej przestrzeni ze świadomością, że w każdej chwili ktoś

dla czystego kaprysu może pociągnąć za spust, obierając za cel twoją głowę.

Szedłem w stronę naszego bloku, słysząc za plecami coraz głośniejsze wzburzone głosy.

Skalski darł się najgłośniej. Klął, złorzeczył, zarażał przykładem innych jeńców. Sięgając do

klamki pomyślałem, że to niezbyt rozsądne zachowanie. Zanim zamknąłem za sobą drzwi,

usłyszałem czyjś skowyt, potem drugi. Zatrzymałem się, lecz nie zawróciłem. Kilka sekund

później wrzaski konających utonęły w wyciu syren alarmowych. Drzwi otworzyły się

z trzaskiem i do bloku wpadł tłum przerażonych chłopaków. Potrącali mnie, pędząc w głąb

baraku, tak że w końcu musiałem ustąpić. Przysiadłem na pierwszej pryczy z brzegu. Obok

Mariantona. Dyszał ciężko, oczy miał jak dwa spodki.

– Aktywowali mikroładunki – wysapał, gdy zdołał złapać oddech. – Na ślepo. To była

rzeźnia!

* * *

Wychodząc rano na apel, zauważyłem na piasku kilka brunatnych plam. Ta ziemia nie piła

tak łatwo ludzkiej krwi. Ślady czyjejś śmierci trzymały się na niej długo. Wystarczająco

długo…

Spojrzałem w stronę baraku Bidleya. Kapitan już szedł do nas. W prawej dłoni trzymał

zmiętą kartkę. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby wyżywał się na rozkazach. Chyba czeka nas

dzisiaj mała rewolucja, uznałem. Plac powoli się zaludniał. Obok formacji leżały ciała ofiar

minionego dnia. Naliczyłem ich dziewięć. Pięć w naszym sektorze. Dwa w inżynieryjnym

i tyle samo w Szóstce. Skalski przeżył. Stał obok równego dwuszeregu ze wzrokiem wbitym

w ziemię i miarowo poruszał szczęką. Albo przeżuwał resztki ze śniadania, albo mówił coś

pod nosem do swojego zastępcy. Z tej odległości nie mogłem się zorientować.

– Koledzy żołnierze, baczność! – Porucznik Lisky rozpoczął apel.

Nie pamiętam zbyt dobrze, co działo się dalej. Odpłynąłem myślami, kiedy kapitan zaczynał

wyczytywać dzisiejsze przydziały. Dopiero gdy poczułem na ramieniu rękę Lewarysta,

zrozumiałem, że coś jest nie tak.

– Stary… Naprawdę… – dukał stojąc przede mną, oczy nabiegły mu łzami.

– Co jest? – Powrót do rzeczywistości sprawił, że zobaczyłem wokół siebie i inne, nie

mniej wylęknione twarze.

– Idziesz do bunkra – powiedział Marianton.

Idę do bunkra. Oczywiście. Przejście wschodnie. Zaczekałem, aż podejdzie do mnie

porucznik Lisky, i dałem mu się poprowadzić za baraki, w kierunku żółtej linii. Flagi tak

ślicznie dzisiaj łopotały na wietrze. Miały tak żywą barwę.

Porucznik poklepał mnie po ramieniu, dobry człowiek z niego. Taki opiekuńczy. Na pewno

zaczeka ze mną do przylotu unionistów. Dzień zapowiadał się piękny. Wystawiłem twarz do

błękitnawego słońca.

– Sierżant Lamonte? – zapytał ktoś szczekliwie.

– Nie, szeregowy Doni – odparłem zgodnie z prawdą i odwróciłem się do dwóch

gwardzistów, którzy spoglądali dziwnie to na mnie, to na porucznika.

– Pułkownik wie – powiedział Lisky i to załatwiło sprawę.

Poczułem lekkie pchnięcie w plecy i po chwili siedziałem już w ciepłym, pachnącym

olejem wnętrzu grawiolotu. Kierowca zwiększył moc magnesów i maszyna oderwała się od

ziemi. Jak ja uwielbiam te loty… Rzadko miałem okazję polatać na Nowym Brisbane, ale za

każdym razem było to nieziemskie przeżycie.

Pojazd zakołysał się mocno raz i drugi. Pilnujący mnie gwardziści zaczęli wrzeszczeć

w stronę kabiny. Jeden z nich opuścił nawet broń i kilkakrotnie uderzył otwartą dłonią

w przezroczystą plastal. Kierowca wzruszył tylko ramionami i zaraz wylądował. Dość

twardo, trzeba to przyznać. Ja lądowałem lepiej.

– Kuźnia, tu Spodek Cztery, mam awarię zasilania, chyba uzwojenie poszło – usłyszałem,

jak melduje przez radio.

Jaka szkoda, pomyślałem, tak się fajnie leciało. Do bunkra… Spojrzałem w stronę

majestatycznej kopuły. Dzielił nas od niej ponad kilometr. Kwadrans spacerkiem, nie więcej.

Chciałem wstać, ale jeden z gwardzistów przytrzymał mnie za ramię.

– A ty gdzie, robaczku? – zapytał.

– Do bunkra – odparłem i raz jeszcze spróbowałem wstać.

– Siedź na dupie – poradził mi uczynnie, więc go posłuchałem.

Trochę to trwało. Nie wiem ile, ale wystarczająco długo, bym leżąc na rozpalonym słońcem

pokładzie, zaczął tracić pogodę ducha. Dzień nie wydawał mi się już tak piękny, kolory także

zaczęły blednąć. Coś uwierało mnie w plecy, a kajdanki piły w skórę. Pot robił swoje, każde

otarcie piekło żywym ogniem.

I jeszcze ten świst. A potem huk, Zupełnie jakby coś wybuchło. Gwardziści zaczęli

wrzeszczeć. Kierowca wyczołgał się spod grawiolotu i natychmiast sięgnął po radio.

– Kuźnia, Kuźnia, tu Spodek Cztery, dlaczego nie czekacie na nas, odbiór?

63
{"b":"577817","o":1}