Литмир - Электронная Библиотека
A
A

krajobraz – na ziemskie rafy koralowe. Te fantazyjne wachlarze, mózgi i inne cuda to wbrew

pozorom nie rośliny, tylko kolonie prymitywnych zwierząt.

– Naprawdę? W życiu bym nie powiedział, że tak może wyglądać zwierzę…

– Proszę się nie przejmować, kapitanie, ta wiedza jest dzisiaj dostępna wyłącznie garstce

wariatów z tytułami naukowymi. A wracając do tematu, wśród ziemskich roślin także

mieliśmy paru sprawnych mięsożernych myśliwych. Rosiczki, dzbaneczniki, tłustosze. Sporo

ich było, choć tak naprawdę stanowiły margines flory, podobnie jak wspomniane wcześniej

koralowce. Tutaj mamy jednak odwrotną sytuację. Wszystko, co pan widzi – wskazał ręką na

ciągnący się po horyzont kobierzec zieleni – to tutejsze zwierzęta.

– Takie lądowe koralowce?

– Nie do końca, ale powiedzmy, że na potrzeby naszej rozmowy możemy zastosować to

uproszczenie. Ja, będąc fachowcem, widzę różnice, i to znaczne, ale dla pana jako laika są one

zapewne niezauważalne. Nie licząc tego, że jak pan zauważył, organizmy te porastają lądy, nie

szelfy kontynentalne.

– A co z roślinami?

– Za chwilę pan zobaczy – rzucił Fitz z zagadkowym uśmiechem, dokonując niewielkiej

korekty lotu.

Maszyna zbliżała się właśnie do pasma górskiego, u którego podnóża Święcki dostrzegł

ciągnącą się na przestrzeni wielu kilometrów szarą plamę.

– Morze Mgieł – rzucił Olivernest chwilę później, wyłączając autopilota. – Niesamowite

miejsce, jedyne w okolicy, gdzie występuje największa roślina, jaką odkryliśmy w poznanej

części Galaktyki.

– To coś nie wygląda mi na roślinę – stwierdził Henryan, przytykając twarz do bocznego

wizjera.

Fitz spojrzał na niego z rozbawieniem, czego jednak Święcki nie był świadomy, gdyż całą

uwagę skupiał na falującej leniwie zawiesinie, w której niknęły szmaragdowe korony istot,

jakie najchętniej nazwałby drzewami.

– Mgła to coś w rodzaju chmury, tylko zalegającej tuż nad ziemią.

– Chmury, o ile dobrze pamiętam, nie są roślinami – wyrwało się Henryanowi.

– Racja, kapitanie – odparł Olivernest. – Tutaj to typowe zjawisko atmosferyczne,

a zarazem teren łowiecki naszej bestii.

Włączył jakieś urządzenie. Na wszystkich wyświetlaczach panelu sterowania pojawiły się

podzielone na kwadraty mapy. Przez chwilę wirtualne ekrany wydawały się idealnie martwe.

Potem Henryan dostrzegł w pobliżu lewego górnego rogu czerwony punkcik, który pulsował

rytmicznie, przesuwając się jednocześnie w kierunku centrum.

– Oto i ona… – Fitz zawiesił grawiolot dwieście metrów nad szarą plamą.

Święcki wyjrzał przez panoramiczne okno kabiny. Gęsta jak mleko zawiesina wydawała się

spokojna, tylko tu i ówdzie falowała lekko jak powierzchnia wody.

– Spokojnie… – mruczał Olivernest. – Spokojnie… Tam! – zawołał tak niespodziewanie,

że skupiony na obserwacji podnóża gór pasażer podskoczył w fotelu.

Mgła wybrzuszyła się raptownie, jakby od spodu napierało na nią coś wielkiego – niczym

morska toń, spod której wynurza się wieloryb. Takie właśnie skojarzenie miał Henryan, gdy

patrzył na szarą masę, która unosiła się coraz wyżej, lecz nie rozrywała się, jak gdyby

w przeciwieństwie do oceanu była ciałem stałym.

Kilka sekund później Święcki zrozumiał, gdzie popełnił błąd. To nie była mgła, tylko istota,

która w niej żyła. Prostowała się właśnie, a ten garb, to wybrzuszenie, to był jej… kark? Tak

to przynajmniej odbierał Święcki. Uznał, że gigant prostuje długą na kilkadziesiąt metrów

szyję i podświadomie wypatrywał na jej końcu czegoś, co będzie przypominało łeb

gargantuicznego dinozaura.

Zawiódł się jednak. To, co wynurzyło się z Morza Mgieł, przypominało giętką, zakończoną

płasko rurę. Urywała się w pewnym momencie, jakby ktoś uciął ją wielkim nożem.

– Moje maleństwo… – Fitz pochylił się mocno i dotknął dłonią krystalitu. – Będzie mi

ciebie brakować.

– Ładne mi maleństwo – mruknął Henryan, po czym zwrócił się do przewodnika: – Co to

właściwie jest?

– Przedstawiam panu najpiękniejszy okaz Tripodus fitzii, królowej ekosystemu tej planety.

– Fitzii? – zdziwił się Święcki.

– W środowisku naukowym istnieje tradycja nazywania nowych gatunków imieniem ich

odkrywcy – wyjaśnił Olivernest. – A to moje znalezisko, jeśli mogę tak powiedzieć.

I przepustka do wieczności. To największa roślina, jaką do tej pory odkryto w podbitej przez

człowieka przestrzeni.

– Wygląda jak gigantyczny robak – zauważył Henryan.

– Patrzy pan na jedną z trzech jej odnóg. – Fitz opadł na fotel i przełączył wyświetlacze na

inny tryb.

Kołyszącą się nad Morzem Mgieł mackę otoczył czerwony kontur, który pod powierzchnią

szarej zawiesiny podzielił się na dwa inne, niemal identyczne ramiona.

– Jak tam jest głęboko? – zapytał zdumiony Henryan.

– Dno niecki znajduje się około trzystu osiemdziesięciu metrów pod powierzchnią mgły –

odpowiedział niemal natychmiast Olivernest, nie tając podziwu w głosie.

– To coś ma prawie pół kilometra wysokości?

– Maksymalna rozpiętość jej ramion osiągnęła w tym roku czterysta czterdzieści siedem

metrów, a to jeszcze nie koniec. Żałuję, że nie dożyję dnia, w którym ta bestia osiągnie

pełnoletność.

– Młody pan jeszcze jest – zaśmiał się Święcki. – Dorzuci pan na kark i z dziesięć

krzyżyków, a może więcej, jeśli zdecyduje się pan na dłuższą hibernację.

– W jej rzeczywistości nasze stulecie jest jak godzina – stwierdził Fitz, wzdychając głośno.

– Deltiana urodziła się, zanim ludzie wyszli z jaskiń, i będzie wciąż brodziła w tej mgle, gdy

my dotrzemy do najdalszych krańców Galaktyki.

– Deltiana? – Święcki wolał nie poruszać tematu dalszej ekspansji człowieka w kosmosie.

– Tak ją nazywam prywatnie. – Olivernest pochylił się w fotelu. – Proszę patrzeć.

Henryan odwrócił głowę i dostrzegł w oddali jakiś ruch w powietrzu. Nad Morzem Mgieł

sunęły ciemne kształty. Musiały być bardzo duże, ponieważ nawet z tej odległości wydawały

mu się masywne. Były ich setki.

– Cóż to takiego?

– Zarodniki wachlarzowców – wyjaśnił Fitz, wskazując ręką na nibylas.

Święcki domyślił się, że tak – całkiem trafnie – nazywają się te rośliny, tfu, zwierzęta.

Mimo

przystępnego

wykładu

szefa

pionu

badawczego

wciąż

miał

problemy

z zaakceptowaniem odmienności tej planety. I pewnie jeszcze długo nie zrozumie, jakim cudem

rośliny przejęły rolę łowców.

W czasie, gdy się nad tym zastanawiał, zarodniki pokonały sporą odległość. Niesione

wiatrem sunęły wysoko nad szarym akwenem jak dziwaczne balony. Nie przypominały jednak

w niczym gurdyjskich alag’terysmów – nie było w nich piękna, jakiego nadaje wytworom

cywilizacji myśl, choćby prymitywna, a tylko surowa efektywność natury. Nabrzmiałe sine

bąble otoczone resztkami tkanek, z których wyrosły, zanim oderwały się od… tu Święckiemu

zabrakło słowa na opisanie tego elementu miejscowych koralowców, na którym wyrastały

zarodniki.

– Skąd one się tu wzięły? – zapytał niby od niechcenia. – To znaczy gdzie rosną? Nie

widziałem na okolicznych… wachlarzowcach niczego takiego.

– Zarodniki rozwijają się w specjalnych komorach, wewnątrz pali stu… powiedzmy, że

wewnątrz pni. Gdy dojrzewają, zaczynają wydzielać bardzo lotny gaz, który wypełnia komorę

i unosi je wysoko w niebo, by szybowały jak najdalej i kolonizowały nowe tereny.

Zarodniki dotarły nad Deltianę, która musiała jakoś wyczuć ich obecność. Gruba blada

macka wyciągnęła się na całą długość, po czym jej kraniec pękł jak zbyt mocno naciągnięta

38
{"b":"577817","o":1}