Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– A co z pieskami prezesa? – zapytała Ninadine.

– Ich możemy, a nawet powinniśmy się pozbyć z kopalni – stwierdził ze spokojem Fitz,

a potem upił maleńki łyczek koniaku.

– Dobrze, skoro wszystko jest już jasne, pozwólcie, że zapytam o jeden drobny szczegół…

– Pallance odezwał się takim tonem, że wszystkich natychmiast zmroziło.

– Co znowu? – nie wytrzymał dyrektor kopalni.

Doktor spojrzał na niego bykiem, zapewne bocząc się o poprzednie uwagi, i rzucił:

– Jak chcecie zapakować do tych kontenerów sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, i to

w przestrzeni, skoro wyślecie je na orbitę dopiero po zaoszczędzeniu tych dwustu

siedemdziesięciu sekund, czyli mniej więcej wtedy, gdy do systemu przylecą Obcy?

Niech mnie drzwi ścisną – jęknął w duchu Święcki. Do tej pory wydawało mu się, że

ratowanie Suhurów było najbardziej skomplikowaną misją, jakiej się podjął. Ta rozmowa

uświadomiła mu właśnie, jak bardzo się mylił.

Dupree zbladł, podobnie jak Ninadine. Fitz odstawił szklankę i złapał się za głowę. Tylko

Henryan nawet nie drgnął.

– Nie da się wystrzelić ich z ludźmi w środku? – zapytał ostrożnie.

Zareagowali zgodnie z jego przypuszczeniem, tłumacząc mu wszyscy naraz, dlaczego jest to

niemożliwe. A najgłośniej darł się lekarz, którego doproszono do tego towarzystwa – zanim

zaczął zdradzać tajemnice admiralicji – ponieważ jako jedyny był w stanie ocenić, czy ich

szalone pomysły nie przyniosą ewakuowanym więcej szkody niż pożytku.

– Przy przeciążeniu sięgającym trzydziestu g zabijemy ich szybciej i skuteczniej niż wróg –

podsumował dyskusję.

– W takim razie nie pozostaje nam nic innego, jak wyłączyć reaktor – zdecydował Święcki.

– Chce pan to jeszcze raz wałkować? – westchnął Fitz.

– Nie. Przeprowadzimy wyłączenie za wiedzą i zgodą wszystkich stron. Nie teraz, tylko za,

powiedzmy, osiem godzin. Kolonistów też uprzedzimy, że to robimy, aby nie siać fermentu. Do

tego czasu musimy przygotować dokładny plan masowego przerzucania ludzi na orbitę

księżyca.

– Trzeba upakować w kontenerach średnio pięć tysięcy ludzi na godzinę – wyliczył Dupree.

– Czy to w ogóle możliwe? – zapytał doktor.

– Mamy transportowce, którymi przewozimy górników do kopalni. Dostarczają one dwa

razy tyle pasażerów, ale lot w jedną stronę zajmuje im około czterdziestu minut… Jeśli zaczną

kursować wahadłowo, tam i z powrotem z przerwami na dostarczenie pracowników z kolejnej

zmiany, to powinniśmy się wyrobić.

– Nasze wahadłowce także mogą pomóc – zaproponował Święcki.

– Jak? – zdziwił się doktor. – Przecież macie przewozić tych z niższymi numerami.

– Za pięć godzin odleci stąd ostatnia arka z pierwszego rzutu… – Święcki zamilkł w pół

zdania, tknięty nową myślą. Numery. Kolejność. – A może nie powinniśmy czekać, tylko

zacząć pakować część stutysięczników do pseudohabitatów? – zapytał, szczerząc zęby na

widok ich zaskoczenia.

– A co z nami? – zapytała wystraszona Ninadine, mając na myśli nie zgromadzonych przy

tym stole, tylko wszystkich kolonistów z drugiej i trzeciej setki.

– Wy polecicie normalnymi statkami, które tu wrócą za kilkanaście godzin – wyjaśnił swój

plan.

– Oni nigdy na to nie pójdą – zawyrokował Pallance.

– Dlaczego? Przecież nikt prócz kilku moich ludzi i was nie wie, jak naprawdę ma

wyglądać ta ewakuacja. Poza tym zobaczą, gdzie ich pakujemy, dopiero gdy znajdą się na

orbicie księżyca.

– A jeśli ktoś mimo wszystko odmówi wejścia do pseudohabitatu? – Tym razem

wątpliwości miał Dupree. – Po powrocie do kolonii narobi takiego smrodu, że…

– Ależ panowie, jesteście czarnowidzami – żachnął się Henryan. – Odmowa zajęcia

miejsca zgodnego z numerem porządkowym oznacza przesunięcie na koniec kolejki

oczekujących – zacytował. – Punkt trzeci oficjalnego komunikatu admiralicji. Wątpię, aby ktoś

chciał ryzykować… Nawet jeśli się taki znajdzie, odtransportujecie go do kopalni, aby

poczekał na pierwszy wolny transport.

* * *

Następne pół godziny spędzili na dogrywaniu szczegółów, aby każdy etap operacji został

dopięty na ostatni guzik. A problemów znaleźli jeszcze wiele. Najpoważniejszy dotyczył tego,

jak dostarczyć odpowiednią ilość powietrza do habitatów, które zostaną zapełnione

w pierwszej kolejności. Ludzie spędzą w nich bowiem ponad dobę, zanim rdzeniowiec

wyruszy w podróż, co znaczy, że będą potrzebowali znacznie więcej tlenu niż ci, których

transportowce dostarczą na orbitę księżyca w ostatnich turach. Dupree po konsultacji z kolegą

znającym się na rzeczy orzekł, że jedynym wyjściem będzie przepołowienie dwóch

kontenerów i zmontowanie z nich jednego habitatu wyposażonego w zdublowane zestawy

kompresorów. Według ich wyliczeń dwa zbiorniki tlenu powinny wystarczyć z naddatkiem.

Wtedy Fitz zaproponował, by nie przepoławiali kontenerów, ale cięli je w jednej trzeciej

długości, dzięki czemu zmontowany habitat będzie o połowę większy i zmieści dwanaście

zamiast ośmiu tysięcy ludzi. Ten pomysł także spotkał się z akceptacją dyrektora kopalni

i pozostałych uczestników spotkania.

Święcki wyłączył się, gdy członkowie nowego zarządu zaczęli analizować szczegóły

techniczne kolejnych rozwiązań; siedział odchylony na oparcie krzesła, przyglądając się ich

dyskusjom z dystansu i sącząc powoli bursztynowy trunek. W końcu, gdy wszystkie przeszkody

zostały pokonane bądź ominięte, goście Ninadine zaczęli zbierać się do wyjścia.

Pierwszy wstał Pallance. Jego grawiolot czekał już na lądowisku, ponieważ dla niego ten

długi dzień – a doba na Delcie trwała ponad dwadzieścia dziewięć godzin standardowych –

nie skończył się jeszcze. Ewakuacja placówki medycznej, którą zarządzał, była nieco bardziej

skomplikowana niż wyprowadzenie kolonistów do terminali kosmoportu. Doktor uścisnął

więc dłoń gospodyni, ukłonił się kolegom, a gdy mijał Święckiego, przystanął na moment.

– Jest pewna sprawa, o której chciałbym z panem porozmawiać, ale u mnie w szpitalu, jeśli

to możliwe – powiedział.

– Obawiam się, że mogę nie mieć na to czasu – odparł lekko zaskoczony tą propozycją

Henryan. Wciąż czuł ogromny niesmak po tym, co zrobił ten człowiek.

– Proszę znaleźć choć kwadrans, chciałbym, aby pan coś zobaczył.

– Nie mogę niczego obiecać – zastrzegł Święcki, zanim odwrócił się do dyrektora kopalni,

który także musiał wracać do pełnionych obowiązków.

On był teraz kluczową postacią ich małego spisku. Techniczna strona przedsięwzięcia

wymagała niewiarygodnego nakładu pracy, zarówno koncepcyjnej, jak i fizycznej, zatem nikt

z obecnych nie zazdrościł mu perspektywy nieprzespanej nocy. Nie mieli mu też za złe, że

zabrał trzy z siedmiu butelek przyniesionych przez kapitana. Kilku inżynierów, których Dupree

musiał zaprząc do roboty, z pewnością spojrzy na problem łaskawszym okiem, jeśli będą

mogli przepłukać gardło trunkiem wartym więcej niż ich wielomiesięczne pobory.

W końcu zostali w trójkę: Święcki, Fitz i Truffaut.

– Na mnie także już czas – powiedział Henryan, wyciągając rękę do Ninadine – ale zanim

pójdę, chciałbym zapytać o coś, co nie daje mi spokoju od chwili, gdy pojawiłem się w tym

systemie…

– Jeśli znam odpowiedź, na pewno jej nie zataję – zapewniła go solennie.

– Jakim cudem udało wam się sfałszować rejestry admiralicji i oszukać sondę korpusu

dalekiego zwiadu? – wypalił Święcki.

Na trzeźwo nie zadałby jej tego pytania, jednakże alkohol zrobił swoje i dodał mu

śmiałości.

– Może ja odpowiem? – zaproponował Fitz, zanim zdziwiona Truffaut zdążyła zebrać myśli.

34
{"b":"577817","o":1}