Литмир - Электронная Библиотека
A
A

korporacji, tyle mógł powiedzieć na pierwszy rzut oka, choć mieszkanie Truffaut i tak miało

pięć razy większe wymiary od jego kajuty na Cervantesie. Pod innymi względami także nie

mogło się równać z luksusami, które zaoferowano mu w tej wieży. Meble, sprzęt, holościana,

wszystko to wyglądało biedniej. Nawet paleta dostępnych barw była uboższa, nie mówiąc już

o oknie, które zajmowało tylko połowę zewnętrznej ściany.

Wszyscy zaproszeni siedzieli już przy sporym stole, zatem Henryan przywitał się kolejno

z trzema mężczyznami, zaczynając od doktora, a kończąc na nieznanym mu jeszcze młodym

blondynie o atletycznej sylwetce, którego strój, z tego, co od razu zauważył, odbiegał znacznie

od standardów kolonii. Był bowiem… nieco archaiczny. Święckiego ciekawiło, z jakiego

powodu ten człowiek do nich dołączył, bo że nie był przysłowiowym kwiatkiem do

kombinezonu próżniowego, to pewne.

– Kapitanie, pozwoli pan, że przedstawię panu szefa pionu badawczego, profesora

Olivernera Fitza, naszego wielkiego łowczego i zarazem najlepszego kucharza, jakiego można

znaleźć w tej części Rubieży.

– Miło mi. – Henryan uścisnął dłoń, silną, spracowaną, nie przypominającą miękkich rączek

naukowców, z którymi miał styczność na Xanie 4. Nie uszło też jego uwagi, że tożsamość

drągala niczego nie rozjaśniła.

– Pozwoliłam sobie poprosić Oliego o zaserwowanie prawdziwego mięsa. To taka nasza

firmowa tradycja – szczebiotała tymczasem Ninadine, prowadząc honorowego gościa na

miejsce. – Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza?

– Lubię mięso – przyznał się, opadając na amortyzujące krzesło. Niby proste, a jednak

wyposażone w ukryty antygraw. Zadziwiał go przepych, w jakim żyli ci ludzie. – Wbrew

pozorom jadamy tam – wskazał na sufit – jak ludzie.

– Domyślam się jednak, że mięso macie głównie z namnażalni – rzucił niby przyjaznym,

a jednak kąśliwym tonem Fitz.

– Zapewniam pana, że nasz drób, ryby i wołowina w niczym nie ustępują naturalnym

odpowiednikom. A już na pewno nie smakiem – odciął się Henryan z równie jadowicie miłym

uśmiechem.

– Proszę nie mówić hop, dopóki nie skończy pan tego posiłku – wtrąciła Ninadine, podając

Święckiemu niewielkie pudełeczko.

– Co to jest? – Spojrzał na plastikowy sześcian z zaciekawieniem. Nie spodziewał się

prezentów.

– Regulatory enzymów. Na wypadek, gdyby nie tolerował pan naszej dziczyzny. Wie pan,

sprowadzone tutaj zwierzęta zostały zmodyfikowane genetycznie, aby mogły swobodnie

oddychać powietrzem Delty. Terraformowanie jeszcze się nie skończyło, rozumie pan…

Rozumiał, bardzo ładnie wybrnęła z niezręcznej sytuacji. Było bardziej niż

prawdopodobne, że dostanie rozstroju żołądka po zjedzeniu czegoś, z czym nigdy wcześniej

nie miał kontaktu.

Na szczęście mógł się jej zrewanżować, ponieważ nie przyszedł z pustymi rękami.

Zauważył, z jaką łapczywością nalała sobie drogiego trunku, gdy pokazywała mu apartament,

dlatego przyniósł połowę najciekawiej wyglądających butelek z barku. To był strzał

w dziesiątkę. Gdy ustawiał je na stole, wszyscy przyglądali się szkłu z niekłamanym

podziwem.

– Myślę, że możemy pominąć oficjalną część tego spotkania, jeśli etykieta taką przewiduje,

i przejść od razu do sedna – zaproponował, gdy pełniąca obowiązki pani domu Ninadine

rozkładała na talerze apetycznie pachnące płaty brunatnego mięsa, ziemniaczane purée

i najprawdziwsze ziemskie warzywa. – Zastanawia mnie tylko nieobecność szefa policji.

Czyżby nadmiar obowiązków nie pozwalał mu na dołączenie do reszty tutejszej elity?

– Jeantoine jest teraz na orbicie – wyjaśniła Truffaut, a Henryan odniósł wrażenie, że

wychwycił w jej głosie cień zawiści.

– Dostał bilet pierwszej klasy na największą arkę – dodał Dupree, widząc, że kapitan nie

do końca rozumie.

– Szczęściarz – mruknął. – Cóż, w takim razie zaczniemy bez niego.

Wszyscy chrząknęli zgodnie. Byli ciekawi, co wymyślił, tym bardziej że oprócz doktora nie

mieli wielkich szans na ewakuację. Korporacja potrzebowała ich do utrzymania porządku

w kopalni aż do ostatniej chwili. Gdyby Święcki był klasycznym służbistą, żyliby

w nieświadomości, dopóki eskadra Obcych nie weszłaby do ich systemu. A wtedy byłoby już

za późno.

Henryan nie wiedział, czy naturalne mięso naprawdę smakuje tak wybornie, czy jest to

raczej zasługa wybitnych talentów kulinarnych Fitza, w każdym razie pochwalił profesora,

przyznając, że czegoś równie pysznego nie jadł od wielu lat. To było jedno jedyne zdanie,

którym odbiegł od tematu, potem rozmowa zeszła na jego pomysł.

– W czasie dzisiejszej wizytacji kopalni – mówił szybko, co jakiś czas dokładając kolejny

kęs do ust – dowiedziałem się, że proces załadunku rdzeniowca jest nieco bardziej

skomplikowany, niż to się z pozoru wydaje. Inżynierowie wyjaśnili mi, że kontenery trafiają na

zbyt niską orbitę, by mógł się na niej utrzymać tak wielki frachtowiec, w związku z czym rudę

przeładowuje się tam do odłączonych ładowni rewolwerowych, które następnie są

odholowywane i przyczepiane do rdzenia. Proszę wybaczyć, jeśli używam zbyt laickich

określeń. Jestem wojskowym, nie górnikiem, więc tłumaczono mi to jak dziecku.

– Rozumiemy, o czym pan mówi, tutaj to dość powszechna wiedza – zapewnił go doktor

Pallance, który także nie miał wiele wspólnego z przemysłem wydobywczym, przynajmniej

tego rodzaju.

– Gdy pokazano mi dokładnie, na czym ten proces polega, wpadłem na pewien pomysł. Jak

państwo zapewne już wiecie, admiralicja nie da nam dodatkowego czasu, co jest chyba

zrozumiałe, a ja nie mam środków technicznych, by ewakuować wszystkich kolonistów…

– Kapitanie – wpadł mu w słowo doktor – może pan mówić szczerze. Oni wiedzą.

Święcki zamarł z widelcem uniesionym do wciąż pełnych ust.

– Słucham?

– Poinformowałem moich kolegów z korporacji, jak naprawdę wygląda sytuacja – wyjaśnił

Pallance.

– A jak wygląda według pana?

– Nie ma żadnej supernowej – rzucił doktor. – Ewakuujecie nas z powodu inwazji Obcych.

– Skąd pan… – Henryana zatkało.

– Ninadine nie naświetliła panu chyba mojej prawdziwej roli. Pracuję dla admiralicji.

Szefuję tutejszemu ośrodkowi rehabilitacyjnemu dla weteranów.

Święcki patrzył na niego z takim zdumieniem, jakby otyły lekarz przywalił mu w twarz.

W życiu nie słyszał o żadnym ośrodku rehabilitacyjnym trzeciej floty. Gdyby taka instytucja

znajdowała się na Delcie, otrzymałby stosowne instrukcje. Tymczasem był całkowicie pewien,

że rozkazy nic nie mówiły o tym człowieku i jego pacjentach.

– O czym pan mówi, tutaj nie ma żadnego…

– Nie drążmy tego tematu – poprosił Pallance, wpadając mu bezceremonialnie w słowo.

– Nie miał pan prawa… – zaczął Święcki, odkładając sztućce.

Czuł na twarzy palące spojrzenia pozostałych gości. Ten tłuścioch postawił go w tak

niezręcznej sytuacji, i to teraz, gdy wszystko zaczynało w końcu iść po jego myśli.

– Ma pan rację – przyznał doktor. – Ale może mi pan wierzyć, że pański sekret dość szybko

wyszedłby na jaw. To nie jest jakieś zadupie, tylko doskonale wyposażona kolonia.

Korporacja dysponuje na Delcie sprzętem, dzięki któremu tu obecny pan Fitz mógłby bez trudu

wykazać górniczej braci, że w promieniu setek lat świetlnych nie ma żadnej supernowej.

Szef pionu badawczego skinął głową.

– Moi podwładni poprosili godzinę temu o dostęp do radioteleskopu – potwierdził

obojętnym tonem, choć oczy lśniły mu dziwnie mocno. – Doktor był tego świadkiem.

– Uznałem, że to najrozsądniejsze rozwiązanie – wtrącił pośpiesznie Pallance. – Olivernest

28
{"b":"577817","o":1}