Литмир - Электронная Библиотека
A
A

młoda, z pewnością nie skończyła jeszcze czterdziestu lat, a jej uroda… Musiała uchodzić za

piękność, takie przynajmniej wrażenie sprawiała dzięki grubo nałożonemu makijażowi

z obowiązkowymi cieniami na policzkach i pasmem obowiązkowej czerni biegnącym od

skroni do skroni na wysokości oczu. Łysinę na szczycie głowy zgodnie z najnowszymi

trendami mody maskowała pasmem grubego włochatego materiału przypominającego z daleka

futro.

Towarzyszący jej mężczyźni nie sprawiali tak imponującego wrażenia. Jeden był rumiany

i gruby, dwaj pozostali mogliby uchodzić za braci, gdyby nie…

Henryan zamarł w pół kroku. Coś ściekało po wizjerze jego hełmu. Gdy spojrzał na

kombinezon, zauważył na nim wiele błyszczących, parujących szybko kropelek. Podniósł

szybko głowę, sięgając do komputera przy nadgarstku, ale zatrzymał palec tuż nad klawiszem

aktywującym pole osobiste. Po błękitnym niebie sunęło coś wielkiego, szarego, kapiącego…

Rozmazał palcem kolejną kropelkę na wizjerze i przytknął opuszkę do ekranu skanera.

– To tylko deszcz – usłyszał na sekundę przed tym, zanim komputer zakończył analizę cieczy.

H2O z niewielkimi domieszkami innych, na szczęście niegroźnych pierwiastków.

Zażenowany Henryan spojrzał bykiem na szczerzących się gospodarzy. Jeszcze nie zdążył

podać im swojego nazwiska, a już wyszedł na przestrzennego głupka, który nie wie, że na

planetach tlenowych dochodzi do procesu kondensacji wilgoci obecnej w atmosferze.

Wyprostował się pośpiesznie, zerknął na stojących za nim żołnierzy – większość z nich

także gapiła się w niebo albo próbowała łapać lecące z chmur krople. Tyle dobrego, że nie

ośmieszył się także w ich oczach.

– Witamy na Delcie – odezwała się rozbawiona szczerze brunetka. – Nazywam się Ninadine

Truffaut. Jestem menadżerem trzeciego szczebla korporacji Etoile Blanc. Panowie, którzy mi

towarzyszą, to Jeantoine Lescaud, szef naszej policji. – Wskazała jednego z barczystych,

łysych jak kolano drągali, którzy z większej odległości wydali się Święckiemu bliźniakami. –

Obok niego stoi Xavieric Dupree, tymczasowy dyrektor kopalni. – Henryan pochylił głowę,

odpowiadając na podobny gest przedstawianego. – A to nasz nieoceniony doktor Jerryan

Pallance…

– Muszę się natychmiast widzieć z zarządcą kolonii – przerwał jej bezceremonialnie

Święcki, gdy zrozumiał, że w komitecie powitalnym nie ma żadnego przedstawiciela

faktycznego zarządu kolonii. Poirytowany tym, że wyszli mu naprzeciw podrzędni urzędnicy,

nie krył oburzenia. Każda minuta zwłoki mogła oznaczać konieczność pozostawienia na Delcie

kolejnych setek kolonistów.

– Pan prezes Mountavon jest niestety nieobecny. – Uśmiech nadal nie znikał z ust brunetki,

choć musiała poczuć się dotknięta obcesowością jego reakcji.

– W takim razie proszę mnie natychmiast zaprowadzić do osoby, która go zastępuje –

naciskał.

– Próbuję właśnie panu wytłumaczyć, że…

– Proszę nie próbować, tylko prowadzić mnie do biur zarządu. Nie mam czasu na czcze

gadanie.

Hondo, stojący tuż za Święckim, odchrząknął znacząco.

– Co jest? – Henryan spojrzał na niego przez ramię.

– Wygląda na to, że stoi pan przed obecnym zarządem tutejszej kolonii. – Porucznik

uśmiechnął się przepraszająco, stukając palcem w holopad.

Święcki przygryzł wargę. Druga wpadka wizerunkowa w ciągu minuty. Ta misja była zbyt

ważna, by spieprzyć ją na samym początku. Koloniści muszą mu się w pełni podporządkować,

jeśli ma zrealizować swój plan. A najgorsze przecież dopiero go czekało.

.

CZTERY

Centrum łączności mieściło się kilka pięter niżej, pod apartamentami zarządu, na sto

dziewięćdziesiątej siódmej kondygnacji wieży. Incydent na lądowisku wbrew pozorom

pozwolił Święckiemu na zaoszczędzenie czasu. Skoro w kolonii zostały tylko płotki, nie

musiał się płaszczyć przed rekinami biznesu i mógł przejść od razu do rzeczy. Kazał się więc

zawieźć prosto tam, gdzie miał trafić po wizycie w biurach zarządu.

Barki desantowe, którymi miano ewakuować ludność Delty na pokłady transportowców

i arek, powinny wejść w atmosferę już za niespełna pół godziny. Do tego czasu przez punkty

kontrolne w kosmoporcie – w tym momencie przejmowane i obsadzane przez ludzi Henryana –

musi przejść co najmniej pięć tysięcy kolonistów. A przekonanie tych twardych ludzi, by w tak

krótkim czasie porzucili cały swój dobytek i uciekali, na pewno nie będzie łatwe. Zwłaszcza

że mieli opuścić jedno z nielicznych miejsc w kosmosie, które naprawdę zasługiwało na

miano raju. Nawet jeśli spędzali w nim tylko trzecią część życia, poświęcając całą resztę na

harówkę w kopalniach ulokowanych na księżycach Delty.

Co oferował im w zamian? Z jednej strony ocalenie, a z drugiej… Miesiące albo i całe lata

poniewierki po odległych stacjach orbitalnych bądź planetach najniższej kategorii,

znajdujących się gdzieś na drugim krańcu znanej przestrzeni. Najbystrzejsi domyślą się tego

bardzo szybko, pytanie tylko, ile innych osób zdołają za sobą pociągnąć. Gdyby Święcki

podchodził do sprawy cynicznie, mógłby sobie życzyć, aby niezadowolonych było jak

najwięcej – dzięki temu pozostawienie ich na Delcie nie obciążałoby jego sumienia. Sami

przecież odmówiliby ewakuacji i zgotowaliby sobie ten los.

Problem polegał jednak na tym, że Henryan nie umiał i nie chciał skazać nikogo na pewną

śmierć. Nie po tym, co obejrzał na przekazach z kilkunastu już zniszczonych kolonii. Nie po

tym, co sam przeżył w kolonii karnej Draccosa.

Jako że korporacja prowadziła rozległe interesy we wszystkich metasektorach, wielu

kolonistów z pewnością znajdzie nowy dom na dopiero odkrywanych światach przeciwległych

Rubieży. Inni natomiast wrócą do egzystencji w warunkach, jakie znali, zanim trafili kilka lat

temu na Deltę. Jedni i drudzy zrozumieją, że to była konieczność, z czasem może nawet

zapomną o utraconym raju. Wmawiał to sobie nieustannie, choć sam do końca nie wierzył

w prawdziwość tych zapewnień. Zbyt dobrze znał ludzi… Nie mógł jednak okazywać

słabości. Nie teraz.

Wkroczył do centrum łączności i natychmiast zaczął wydawać rozkazy.

– Kapralu White, proszę zabezpieczyć stanowiska.

Żołnierze specgrupy ściągnęli obu techników z obrotowych foteli, by zająć ich miejsca.

Uzbrojeni po zęby żandarmi ustawili wyrywających się mężczyzn pod jedną ze ścian. Nikt nie

zwracał uwagi na protesty czwórki oficjeli. Henryan wybrał ten sposób przejęcia centrum

w czasie lotu. Wiedział, że mógłby to załatwić w bardziej cywilizowany sposób, ale przecież

najbardziej liczył się czas.

– Poruczniku, nagrania!

Hondo podał White’owi kryształ, drugi identyczny nośnik trafił w ręce siedzącego obok

plutonowego.

– Kamery!

– Są kamery, kapitanie! – zameldował kapral, gdy kilka kulistych obiektów zawisło przed

twarzą Henryana.

Święcki uniósł znacząco dłoń, by uciszyć utyskującego wciąż szefa policji i sekundującą mu

dzielnie Ninadine. Na wszystkich ekranach centrum pojawiło się logo trzeciej floty. Moment

później obraz ściemniał, a gdy ponownie pojaśniał, ukazała się na nim twarz Święckiego oraz

znajdujący się w tle rozwścieczeni oficjele. To także była część planu.

– Trzy, dwa, jeden! – odliczał White, zginając palce.

– Obywatele kolonii Ulietty, mówi kapitan Henryan Święcki, współdowódca krążownika

Djangonzalo Cervantes. Z rozkazu admiralicji połączonych flot przejmujemy kontrolę nad

waszym systemem. Za niespełna czterdzieści godzin jedna z pobliskich gwiazd zamieni się

19
{"b":"577817","o":1}