Литмир - Электронная Библиотека
A
A

sprowadzi na jego głowę kolejne problemy. Dopiero co wywinął się z kolonii karnej i jeszcze

gorszego gówna na Xanie 4. Pełna rehabilitacja to jedno – pomyślał, zerkając na wiszący

przed jego oczami błękitno-biały glob – ale czy nie jestem przypadkiem idealnym kandydatem

na kozła ofiarnego dla tych skurwyklonów w fikuśnych czapeczkach?

Zacytowanie rubasznej doktor Godbless nie poprawiło mu humoru. Ktoś w admiralicji

doskonale wiedział, co robi, posyłając go tutaj.

Opuścił palec. Na miejscu ikonki pojawiło się okienko z wiadomością, której treść

przewróciła do góry nogami jego dotychczasowe wyobrażenia o tym systemie.

.

DWA

Wahadłowiec zadrżał po raz kolejny. Ciężka wielozadaniowa maszyna przeznaczona do

lotów na krótkim dystansie sprawdzała się idealnie w próżni, natomiast po wejściu w gęstą

atmosferę Delty zaczęła mieć problemy. Henryan nie był pewien, czy wynikają one raczej

z braku doświadczenia obu pilotów czy ze spieprzonej aerodynamiki pękatej jednostki.

Jakkolwiek było naprawdę, kolejny wstrząs wcisnął go głębiej w kokon fotela.

– Co wy tam wyprawiacie? – warknął do interkomu.

– To nie nasza wina, kapitanie – usłyszał brzmiący nieco mechanicznie głos pilota. –

Podczas lotu w tak gęstej atmosferze należy się liczyć z turbulencjami.

Turbulencje srajbulencje – pomyślał rozeźlony Święcki, któremu od tej huśtawki zaczynało

się zbierać na mdłości. Przełknął mocno ślinę, zanim przeniósł wzrok na porucznika Hondo,

który od przydzielenia na Cervantesa i rozpoczęcia ewakuacji zagrożonych systemów pełnił

rolę jego adiutanta.

– Lecimy od nowa, Toranosukenjiro! – rzucił przez zaciśnięte zęby.

– Trzeci raz? – jęknął niespełna trzydziestoletni, bardzo szczupły piegowaty rudzielec. –

Zna pan już te liczby na pamięć, kapitanie.

– Muszę się czymś zająć, zanim te łotry wytrząsną ze mnie śniadanie. – Wskazał znacząco

głową na przepierzenie dzielące przedział osobowy od kokpitu.

Hondo przytaknął. W odróżnieniu od większości pasażerów nie włożył jeszcze hełmu. Jego

krótko ścięte, połyskujące w blasku paneli świetlnych włosy miały barwę świeżo

odizolowanej miedzi. Dzięki nim i piegom wyglądał jak jeden z dalekich przodków matki

Henryana. Nawet twarz miał podobną do postaci ze starych rodzinnych hologramów: owalną,

ze spiczastą brodą i łagodnymi, choć wysoko umieszczonymi kośćmi policzkowymi.

– Sonda Obcych pojawiła się w strefie skoku Ulietty przed siedmioma godzinami

i dwunastoma minutami – zaczął porucznik znudzonym głosem. – To znaczy, że mamy około

czterdziestu jeden godzin na zakończenie operacji.

– Dalej! – warknął Henryan, czując, że kadłub i przymocowane do niego siedziska znów

zaczynają drżeć.

– W tym czasie nasze transportowce i zarekwirowane arki mogą obrócić dwukrotnie do

stref przerzutowych w pasie szóstym, co znaczy, że jesteśmy w stanie podjąć maksymalnie…

sto osiemdziesiąt dwa tysiące ludzi.

– Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy kolonistów zamieszkujących ten system – wtrącił

Święcki.

– Tak. Z trzystu dwudziestu pięciu tysięcy sześciuset siedemnastu – uściślił Hondo.

– Zatem ewakuujemy tylko pięćdziesiąt sześć procent tutejszej populacji…

– Aż pięćdziesiąt sześć, kapitanie – poprawił go porucznik. – Zresztą to przecież nie jest

priorytet naszej misji.

– Synu – Henryan spojrzał mu prosto w oczy – ocalenie tych ludzi zawsze będzie moim

priorytetem.

– Ale admiralicja wyraźnie… – Porucznik zamilkł, widząc miażdżące spojrzenie

przełożonego.

– Wiem, jak brzmią rozkazy admiralicji, Toranosukenjiro, i wierz mi, nie mam zamiaru ich

łamać. Ale musisz zrozumieć jedno: ewakuacja połowy kolonistów z tego systemu będzie dla

mnie osobistą porażką, co ja mówię, tragedią. Chodzi o sto kilkadziesiąt tysięcy potencjalnych

ofiar, pojmujesz? – Nie spuszczał wzroku ze spoconego porucznika, dopóki ten nie przytaknął.

– I właśnie dlatego mam zamiar skupić się na tym aspekcie naszej misji.

– A co z rdzeniowcem? – zapytał lekko drżącym głosem porucznik.

– Nic. Załadunek trwa, cokolwiek tam na niego pakują, i będzie trwał do ostatniej chwili.

Górnicy i nadzór kopalni wiedzą najlepiej, co mają robić. Wpieprzając im się w tę robotę,

możemy tylko pogorszyć sytuację.

– Racja.

– Naprawdę? – Henryan uśmiechnął się krzywo.

– Tak. U nas jest przecież podobnie. Weźmy pierwsze lepsze manewry. Wszystko idzie jak

z płatka, dopóki wygwieżdżeni nie zaczną się wtrącać.

Wygwieżdżeni. Całkiem ładne słowo, na pewno nie przypomina inwektywy, a jak

pejoratywnie zabrzmiało w ustach tego młodego oficera.

– Otóż to. – Uśmiech Święckiego poszerzył się i wyprostował. – Dlatego skupmy się na

tym, co naprawdę jest najważniejsze. Na ratowaniu tych ludzi.

– Ale jak mamy to zrobić, skoro liczby nie kłamią. – Hondo wskazał na trzymany w dłoni

czytnik. – Zgodnie z pańskimi rozkazami brałem pod uwagę maksymalne wartości każdego

czynnika. Plan admiralicji zakładał ewakuację z Delty i jej księżyców czterdziestu procent

zamieszkującej je populacji. Dzięki pańskim wskazówkom udało mi się podnieść tę liczbę

o dalszych szesnaście procent. To naprawdę dużo…

– Być może – przyznał Henryan – ale dla mnie wciąż za mało.

– Więcej nie uda się wycisnąć. – Sądząc po tonie, porucznik był święcie przekonany, że tak

właśnie wygląda prawda.

Henryan pochylił się o tyle, o ile pozwalała mu uprzęż kokonu.

– W ciągu najbliższych dwóch dni zrozumiesz, chłopcze, że determinacją można zmieniać

nawet statystyki.

Hondo nie zdążył odpowiedzieć. Po kolejnym wstrząsie, któremu towarzyszyły głośne

zgrzyty, pasażerowie przedziału osobowego usłyszeli głos drugiego pilota:

– Uwaga, rozpoczynamy procedurę podchodzenia do lądowania.

.

TRZY

Wahadłowiec zawisł tuż obok lądowiska. Pilot ustawił go tak, by tylny pomost znalazł się

nad szeroką na pięćdziesiąt metrów okrągłą kratownicą z plastali. Wielka wojskowa maszyna

była zbyt ciężka, by zdołała ją utrzymać konstrukcja wieńcząca szczyt ponad

siedemsetmetrowej wieży zarządu kolonii.

Henryan zszedł z pokładu pierwszy, za nim ruszyli pozostali członkowie zespołu. Wszyscy,

łącznie z Hondo, mieli na sobie pełne kombinezony i uszczelnione hełmy, mimo że czekający

na nich po przeciwnej stronie lądowiska ludzie nie wspomagali układów oddechowych

żadnymi widocznymi urządzeniami. Podobnie było z pracownikami obsługi. Ci także krzątali

się po płycie bez masek i respiratorów. Henryan zerknął przez ramię, czując mocniejszy

podmuch zza pleców. Wahadłowiec zniknął za krawędzią lądowiska, gdy tylko ostatni żołnierz

znalazł się na kratownicy, by dołączyć do reszty eskadry w pobliskim kosmoporcie.

Święcki ruszył pewnym krokiem w kierunku rękawa prowadzącego do przeszklonej śluzy,

z której przed momentem wyłonił się skromny komitet powitalny, czyli całkiem atrakcyjnie

wyglądająca brunetka i trzej towarzyszący jej mężczyźni.

Ubrana w prostą, ale bardzo obcisłą sukienkę koloru burgunda kobieta stanęła na czele

delegacji kolonistów. Niesyntetyczny, matowy materiał opinał jej krągłości w stopniu, jakiego

Henryan nie widywał zazwyczaj na stacjach i okrętach. Opalone ramiona miała całkowicie

odsłonięte, podobnie jak równie brązowe nogi, które widział od stóp aż do kolan. Co do

twarzy zaś… Dopiero w połowie drogi Święcki skupił wzrok na niej. Brunetka była bardzo

18
{"b":"577817","o":1}