Drogi ekscelencjo, ja również, niestety, nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, które tak nurtowało Jeana Boye. Przejrzałem całą genealogię rodziny von der Maltenów i wydaje mi się, że wiem, dlaczego zemsta jezydów przez tyle wieków nie mogła być dokonana. Von der Maltenowie podzielili się w XIV wieku na trzy gałęzie: śląską, bawarską i niderlandzką. W XVIII wieku te dwie ostatnie uschły. Gałąź śląska krzewiła się niezbyt obficie – w tej znanej junkierskiej rodzinie najczęściej rodzili się sami chłopcy – jedynacy, a zemsta – przypominam – mogła tylko wtedy być uznana za ważną, kiedy dokonano by jej na rodzeństwie. W całej historii tej rodziny tylko pięć razy pojawiło się rodzeństwo. W dwóch wypadkach jedno z dzieci zmarło w niemowlęctwie, w dwóch innych chłopcy zginęli w niewiadomych okolicznościach. W ostatnim ciotka Oliviera von der Maltena, siostra jego ojca Rupperta, dokonała żywota w ściśle zamkniętym pustelniczym klasztorze, a zatem dokonanie na niej zemsty było utrudnione. Drogi ekscelencjo, napisałem, że wiem, dlaczego zemsta nie została dokonana. Niestety nie wiem, dlaczego ów święty starzec doznał iluminacji i uroczyście ogłosił nadejście chwili wypełnienia pomsty. Jedyny żyjący obecnie męski potomek Godfryda von der Maltena, Olivier, nie miał w chwili iluminacji pustelnika żadnych innych dzieci poza nieszczęsną Mariettą. Zatem jej straszliwy mord jest tragiczną pomyłką, obłędem starego szamana, wywołanym, być może, przez tak popularny tam haszysz.
Kończę już mój przydługi list i przepraszam, że nie zweryfikowałem przekładu Maassa dwóch ostatnich proroctw Friedlandera. Uniemożliwił mi to i brak czasu, którego wiele zużyłem na badanie klątwy jezydów, i skomplikowane sprawy rodzinne, które nieoczekiwanie przyśpieszyły mój wyjazd. – Pozostaję z poważaniem, dr Leo Hartner”.
Mock i Anwaldt spojrzeli na siebie. Oni wiedzieli, że proroctwa świętego starca z pustyni nie są narkotycznym bredzeniem obłąkanego szamana. Wyszli z katedry i wsiedli bez słowa do adlera zaparkowanego w cieniu ogromnego kasztanowca, jakich wiele rosło na placu Katedralnym.
– Nie martw się, synu – Mock spojrzał ze współczuciem na Anwaldta. Nie przejęzyczył się. Słowo „syn” wypowiedział świadomie. Przypomniał sobie barona uczepionego okna pociągu i wykrzykującego: „On jest moim synem”.
– Teraz zawiozę cię do mnie do domu. W twoim mieszkaniu może nie być bezpiecznie. Wyślę tam Smolorza po rzeczy. Ty siedź u mnie, dobrze się wyśpij, nie odbieraj telefonów i nikomu nie otwieraj. Wieczorem zabiorę cię gdzieś, gdzie zapomnisz o swoim tatusiu i o wszelkim robactwie.
XV
WROCŁAW, ŚRODA 18 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Środowe igraszki w salonie madame le Goef utrzymane były w stylu antycznym. Wieczorem goły, pomalowany na mahoń niewolnik uderzał w wielki gong, podnosiła się kurtyna i oczom widzów ukazywała się dekoracja: fronton rzymskiej świątyni, a na jej tle nagie ciała, tańczące wśród sypiących się z sufitu płatków róży. Te bachanalia, podczas których tancerze i tancerki tylko imitowali prawdziwy seks, trwały około dwudziestu minut, po czym następowało tyleż minut przerwy. W tym czasie niektórzy goście udawali się do dyskretnych pokojów, inni zaś posilali się i pili. Po przerwie niewolnik znów uderzał w gong i na scenie pojawiało się kilkoro „Rzymian” i „Rzymianek” ubranych w zwiewne tuniki, które zresztą szybko z siebie zrzucali. Sypały się różane płatki, na sali robiło się duszno, bachanalia były tym razem autentyczne. Po pół godzinie takich zabaw aktorzy i aktorki schodzili zmęczeni ze sceny, sala pustoszała, pękały za to w szwach pokoje.
Tego wieczoru Rainer von Hardenburg, Eberhard Mock i Herbert Anwaldt siedzieli na galeryjce i z góry obserwowali wstępną imitację bachicznej orgii. Już na samym początku przedstawienia Anwaldt był wyraźnie poruszony. Mock, widząc to, wstał i poszedł do gabinetu madame. Przywitał się z nią wylewnie i przedstawił swoją prośbę. Madame zgodziła się bez wahania i podniosła słuchawkę telefonu. Mock wrócił na miejsce. Anwaldt schylił się ku niemu i wyszeptał:
– Od kogo się tu bierze klucze do pokojów?
– Poczekaj chwilę. Gdzie ci się tak śpieszy? – roześmiał się Mock rubasznie.
– Niech pan spojrzy: co ładniejsze już zabierają.
– Tu wszystkie są ładne. O popatrz, na przykład te, które idą w naszym kierunku.
Do ich stolika podeszły dwie dziewczyny ubrane w gimnazjalne mundurki. Obaj policjanci znali je doskonale, natomiast dziewczyny udawały, że widzą ich po raz pierwszy. Obie wpatrywały się z zachwytem w Anwaldta. Nagle ta podobna do Erny dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się. Wstał, objął ich szczupłe plecy, odwrócił się do Mocka i powiedział „dziękuję”.
Cała trójka oddaliła się do pokoju, na środku którego stał okrągły stół z pięknie inkrustowaną szachownicą. Von Hardenburg spojrzał z uśmiechem na Mocka. W salonie madame le Goef rozluźniał się i nie przestrzegał tak pedantycznie tytułów.
– Wiedział pan, jak sprawić przyjemność temu chłopakowi. Kto to jest?
– Mój bliski krewny z Berlina. Też policjant.
– Poznamy zatem opinię berlińczyka na temat najlepszego wrocławskiego klubu. Właściwie podwrocławskiego.
– Co tam berlińczycy. Oni i tak zawsze będą się z nas naśmiewać. Ale nie mój krewniak. Jest zbyt dobrze wychowany. Wie pan, oni muszą jakoś leczyć swoje kompleksy. Zwłaszcza ci, którzy pochodzą z Wrocławia. Zna pan przysłowie „prawdziwy berlińczyk musi być z Wrocławia”.
– Tak, niech pan weźmie na przykład Krausa – von Hardenburg poprawił monokl. – W Berlinie mieszkał dwa lata, po czym po upadku Heinesa, Brucknera i Piontka von Woyrsch przeniósł go do Wrocławia na stanowisko szefa gestapo. Kraus zrozumiał ten awans jako kopniak w górę. Aby ukryć rozczarowanie, wysoko zaczął zadzierać głowę nasz złośliwy i tępy nadgorliwiec. I oto dwuletni berlińczyk na każdym kroku krytykuje śląski prowincjonalizm. Sprawdziłem – wie pan, skąd on pochodzi? Z dolnośląskich Ząbkowic.
Mężczyźni roześmiali się głośno i stuknęli się kielichami z winem.
Aktorki na scenie kłaniały się, hojnie obdarowując widzów widokiem swych wdzięków. Mock wyjął tureckie cygara i poczęstował nimi von Hardenburga. Wiedział, że szef Abwehry nie lubi pośpiechu i z własnej woli, w stosownym momencie wyjawi wszystkie informacje o Erkinie, jakie udało mu się zdobyć. Mock spodziewał się usłyszeć coś więcej, niż wydedukował z ekspertyzy i listu Hartnera. Chciał poznać adres Kemala Erkina.
– Ludzie typu Krausa nie mogą ścierpieć naszej tradycji szlacheckiej, rodzinnej i kulturowej – von Hardenburg kontynuował śląski temat. – Wszystkich tych von Schaffgotschów, von Carmerów i von Donnersmarcków. Dlatego poprawiają sobie samopoczucie wyszydzając junkierskie skostnienie i węglowych baronów. Niech się śmieją…
Zapadło milczenie. Von Hardenburg oglądał „występy”, Mock zastanawiał się, czy dzisiejszy frywolny wieczór jest dobrą okazją, aby poruszać ważne, życiowe sprawy. Po dłuższym namyśle zdecydował się:
– A propos Krausa… mam do pana prośbę…
– Panie Eberhardzie – von Hardenburg stawał się coraz bardziej poufały. – Jeszcze nie spełniłem pana pierwszej prośby, turecko-kurdyjskiej, a pan ma już drugą… No, no, to był żart. Proszę mówić.
– Panie hrabio – Mock w odróżnieniu od swego rozmówcy stał się bardzo oficjalny. – Chciałbym podjąć pracę w Abwehrze.
– O, a to dlaczego? – monokl von Hardenburga odbijał błyski świec i dyskretnie przyciemnionych stolikowych lampek.
– Dlatego, że mój wydział infiltrują kanalie Krausa – bez wstępów odpowiedział Mock. – On już patrzy na mnie z góry, niedługo zacznie wydawać mi polecenia służbowe. Stanę się malowanym szefem, figurantem, marionetką zależną od nieokrzesanych zbirów, barbarzyńców z gestapo. Panie hrabio, pochodzę z ubogiej, rzemieślniczej rodziny z Wałbrzycha. Ale mimo to, a może dlatego, chcę być integer vitae scelerisque purusn.