Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– O, Eberhardzie, pan – mimo swego pochodzenia – jest prawdziwym arystokratą ducha. Ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że pracując u nas nie jest rzeczą łatwą postępować wedle tej maksymy Horacego.

– Drogi panie hrabio, dziewicą nie jestem od dawna, a w policji pracuję od osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego z przerwą wojenną, kiedy walczyłem w Rosji. Widziałem niejedno, ale zgodzi się pan chyba ze mną, że jest różnica między obrońcą państwa stosującym nie zawsze konwencjonalne metody ą pomocnikiem kata.

– Wie pan – monokl zabłysnął rozbawieniem – że nie mógłbym zaproponować panu żadnego kierowniczego stanowiska.

– Odpowiem zmieniając sens słynnego zdania Napoleona: „Lepiej być drugim, a nawet piątym, dziesiątym w Paryżu niż pierwszym w Lyonie”.

– Nie mogę w tej chwili niczego panu obiecać – von Hardenburg pilnie przeglądał menu. – To nie zależy tylko ode mnie. O, zamówię żeberka w sosie grzybowym. A teraz druga sprawa. Mam dla pana kilka informacji o Kemalu Erkinie. Po pierwsze, jest Kurdem. Pochodzi z bogatej kupieckiej rodziny. W roku 1913 ukończył elitarną szkołę kadetów w Istambule. Uczył się bardzo dobrze, a najpilniej przykładał się do niemieckiego. Nasz język był wówczas, tak jak i dzisiaj, obowiązkowym przedmiotem w każdej tureckiej szkole handlowej i wojskowej. Podczas wojny walczył na Bałkanach i w Armenii. Tam też owiała go ponura sława kata i sadysty w czasie rzezi Ormian. Mój turecki informator nie był skłonny do bardziej szczegółowych informacji na temat tej niezbyt ciekawej karty i w życiu Erkina, i w historii Turcji. W roku 1921 jako młody oficer tureckiego wywiadu Erkin został wysłany na dwuletnie studia uzupełniające do Berlina. Tam zawarł liczne przyjaźnie. Po powrocie wspinał się coraz wyżej w tureckiej policji politycznej. Nagle, w roku 1924, w przeddzień awansu na szefa tejże policji w Smyrnie, poprosił o przeniesienie do konsulatu niemieckiego w Berlinie, gdzie właśnie zwolniło się stanowisko zastępcy doradcy wojskowego. Erkin, podobnie jak pan, wolał być drugim w Paryżu niż pierwszym w Lyonie. Przychylono się do jego prośby i ambitny Turek od 1924 roku przebywa w Niemczech. Mieszkał cały czas w Berlinie, gdzie prowadził cichy i jednostajny urzędniczo dyplomatyczny żywot, urozmaicany jedynie wycieczkami do Wrocławia. Tak, tak, panie Mock, interesowało go bardzo nasze miasto. W ciągu sześciu lat był tu dwadzieścia razy. Od początku mieliśmy go na oku. Jego teczka jest gruba, ale jej zawartość rozczarowałaby pana. Erkin mianowicie oddawał się w naszym mieście rozrywkom, można by rzec, artystycznym. Pilnie chadzał na koncerty, regularnie odwiedzał muzea i biblioteki. Nie gardził też burdelami, w których zasłynął z szalonego wręcz wigoru. Mamy zeznanie pewnej prostytutki, która twierdziła, że Erkin w ciągu dwóch kwadransów odbył z nią dwa stosunki, nie opuszczając – że się tak wyrażę – jej ciała. Zaprzyjaźnił się nawet z pewnym bibliotekarzem z Biblioteki Uniwersyteckiej, ale zapomniałem nazwiska. W grudniu 1932 roku poprosił o możliwość odbycia stażu w Staatspolizeileitstelle w Opolu. Proszę sobie wyobrazić: mając ciepłą posadę w Berlinie, nagle postanawia przenieść się na głuchą prowincję i uczyć się od śląskich prowincjuszy! Wygląda na to, że woli być dziesiąty w Opolu niż drugi w Berlinie!

Von Hardenburg przetarł monokl i zamówił u przechodzącej właśnie kelnerki żeberka. Postukał papierosem w wierzch złotej papierośnicy z wygrawerowanym herbem i spojrzał uważnie na Mocka.

– A może właśnie pan wyjaśni mi tę dziwną miłość Kemala Erkina do pięknej, śląskiej ziemi, do naszej Szwajcarii Północy?

Mock milcząc podał mu ogień. Na scenie rozpoczęły się obrzędy ku czci Bachusa. Von Hardenburg założył monokl i uważnie śledził widowisko: – Niech pan spojrzy na tę rudą po prawej. Prawdziwa artystka!

Mock nie spojrzał. Całą swoją uwagę skupiał na iskierkach błyskających w ciemnoczerwonym winie. Głęboki namysł uzewnętrzniał się w poziomych bruzdach na czole. Von Hardenburg odwrócił wzrok od sceny i uniósł kielich.

– Kto wie, może pańskie wyjaśnienie pomogłoby i mnie, i moim przełożonym w Berlinie w podjęciu korzystnej dla pana decyzji? Poza tym słyszałem, że ma pan całkiem sporą kartotekę charakterystyk różnych osób…

Do stolika podeszła mocno zbudowana dziewczyna i uśmiechnęła się do von Hardenburga. Mock również się do niego uśmiechnął i uniósł swój kieliszek. Stuknęli się prawie bezgłośnie.

– A zatem może spotkamy się jutro w moim biurze? A teraz proszę mi wybaczyć. Byłem umówiony z tą menadą. Bachus mnie wzywa na swe misteria.

Tego wieczoru Mock nie grał w szachy ze swoimi dziewczętami z tej prostej przyczyny, że szachy były ich działalnością uboczną, a podstawową wykonywały teraz w zacisznych buduarach z innymi, umówionymi wcześniej klientami. Mock nie zagrał zatem w królewską grę, co nie znaczy, że nie zaspokoił innych, pozaszachowych potrzeb. O północy pożegnał się z tęgą brunetką i poszedł do buduaru, który zwykle zajmował w piątkowe wieczory. Zastukał kilkakrotnie, lecz nikt nie odpowiedział. Uchylił zatem drzwi i rozejrzał się po pokoju. Anwaldt, zupełnie nagi, leżał na tapczanie wśród mauretańskich poduszek, gimnazjalistki tymczasem powoli się ubierały. Mock jednym gestem przyśpieszył ich ruchy. Zakłopotany Anwaldt również naciągnął na siebie koszulę i spodnie. Kiedy chichoczące dziewczęta zniknęły za drzwiami, Mock postawił na stole butelkę wina reńskiego i kieliszki. Odczuwający jeszcze skutki kaca Anwaldt, pośpiesznie wychylił dwa kieliszki, jeden po drugim.

– Jak się czujesz? Najstarsza i najlepsza terapia na depresję poskutkowała?

– Ten środek przeciwbólowy działa bardzo krótko.

– Czy wiesz, że szczepionka przeciwko jakiejś chorobie, to nic innego, jak wirus wywołujący tę chorobę? – Mockowi wyraźnie podobała się ta medyczna metafora. – A zatem zainfekuję cię ostatecznie: von Hardenburg potwierdził nasze podejrzenia – Erkin jest jezydą, który przybył do Wrocławia ze zbrodniczą misją. Połowicznie wypełnił ją par excellence.

Anwaldt zerwał się z krzesła, zawadzając kolanami o szachowy stolik. Kieliszki zatańczyły na swych cienkich nóżkach.

– Panie Mock, pan bawi się tutaj w retoryczne igraszki, ale to, co nade mną zawisło, nie jest zabawą. Gdzieś niedaleko mnie, może nawet w tym burdelu, czai się fanatyk, który chce nafaszerować mnie skorpionami! Niech pan spojrzy, jak ta tapeta ładnie się nadaje do wypisania moją krwią perskich wersetów! Pan mi zaleca burdelową terapię… Ale jaka terapia może pomóc człowiekowi, dla którego posiadanie ojca – największe marzenie – stało się w jednej chwili największym przekleństwem.

Słowa się załamały, pomieszała składnia – Anwaldt rozpłakał się jak dziecko. Jego sponiewierana i pożądlona twarz krzywiła się w szarpiącym szlochu. Mock otworzył drzwi na korytarz i rozejrzał się dookoła. Pijany klient awanturował się między stolikami na dole. Zamknął drzwi i podszedł do okna, aby je szerzej otworzyć. Ogród buchał ciepłym zapachem lip. Jakaś bachantka jęczała za ścianą.

– Nie przesadzaj, Anwaldt – ugryzł się w język (chciał powiedzieć: „nie maż się, jesteś przecież mężczyzną”). Był zirytowany, co wyraziło się głośnym sapnięciem. – Nie przesadzaj; wystarczy, że będziesz się dobrze pilnował, dopóki nie złapiemy Erkina. I wtedy klątwa się nie spełni.

Młody człowiek siedział z suchymi już oczami. Unikał wzroku Mocka, nerwowo wyłamywał palce ze stawów, pocierał małe zacięcie na brodzie, strzygł oczami na boki.

– Nie przejmuj się, Herbercie – Mock doskonale rozumiał jego stan. – Kto wie, czy nasze neurozy nie są spowodowane wstrzymywaniem łez. Przecież herosi Homera też płakali. I to rzewnymi łzami!

– A pan… czy pan czasami płacze? – Anwaldt spojrzał z nadzieją na Mocka.

– Nie – skłamał.

Anwaldta ogarnęło wzburzenie. Wstał i wykrzykiwał: – No tak… bo dlaczego niby miałby pan płakać? Nie wychował się pan w sierocińcu… Nikt nie kazał panu jeść własnych odchodów, kiedy nie mógł pan przełknąć szpinaku! Nie miał pan matki kurwy a ojca przeklętego pruskiego arystokraty, który wszystko co zrobił dla swojego dziecka, to umieścił go w katolickim sierocińcu i w gimnazjum klasycznym! Nie budzi się pan z radością, że przeżył pan jeszcze jeden dzień, bo oto nikt wczoraj jakoś nie rozerwał panu bębna i nie nawrzucał robactwa w bebechy! Człowieku, oni czekali siedem wieków, aż będzie chłopak i dziewczyna… Mieliby teraz przepuścić taką okazję? Ich opętany szaman doznaje w tej chwili objawienia… Bóstwo się zbliża…

45
{"b":"269455","o":1}