Podbiegł nagle do ściany i zdjął z niej wyszczerbiony nieco miecz ze złotą rękojeścią inkrustowaną macicą perłową. Trzymając go w wyprostowanych rękach, zbliżył się do Anwaldta. Patrzył na niego przez chwilę, hamując wzruszenie. Po męsku. Po rycersku.
– Synu, wybacz mi – pochylił głowę. – Spójrz na to wszystko dookoła. Jesteś tego dziedzicem. Przyjmij nasz herb i święty symbol rodowy – miecz naszego pradziada Bolka von der Maltena, rycerza wojny trzydziestoletniej. Zatop ją w sercu mordercy. Pomścij swoją siostrę.
Anwaldt uroczyście odebrał miecz. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i pochylił głowę jak przed namaszczeniem. Z jego ust wydobył się cienki, drwiący chichot.
– Drogi ojcze, rozśmiesza mnie twój patos. Von der Maltenowie zawsze tak przemawiali? Ja mówię o wiele prościej: nazywam się Herbert Anwaldt, nie mam z tobą nic wspólnego i gwiżdżę na wasz panteon, który ty zamykasz. Tak, ty. Ja natomiast zaczynam mój własny. Daję mu początek, ja, bękart polskiej pokojówki i nieznanego ojca. Cóż z tego? Po siedmiu wiekach nikt o tym nie będzie wiedział, a sprzedajni kronikarze napiszą uładzone życiorysy. Ale muszę żyć, żebym rozpoczął swój własny ród. A moje życie, to zarazem wygaśnięcie rodu von der Maltenów. Rozkwitnie ono na waszych gruzach. Podoba ci się ta metafora?
Uniósł miecz i uderzył. Baronowi pękła skóra na głowie odsłaniając nagą kość czaszki. Krew zlepiła starannie uczesane włosy. Rzucił się na schody z krzykiem „policja!”.
– Ja jestem policjantem – Anwaldt wchodził na schody w ślad za ojcem. Starzec potknął się i upadł. Zdawało mu się, że leży na mokrym prześcieradle w dusznej służbówce. Beżowy dywan pokrywający schody wsysał brunatnoczerwoną posokę. Żałosne tasiemki kalesonów wiły się wokół skórzanych pantofli.
– Błagam nie zabijaj mnie… Pójdziesz do więzienia… a tu masz fortunę…
– ”Jestem nieubłagana i nieprzekupna” – odpowiada śmierć. – Anwaldt oparł ostrze miecza pod żebrem barona. – Znasz ten traktat? Powstał wtedy, gdy dziadek Godfryd krajał swym Durendalem brzuchy arabskich dziewic. – Poczuł, że ostrze natrafiło na przeszkodę. Zorientował się, że ugrzęzło w dywanie. Już za plecami barona.
Zostawił na schodach drgający miecz i skulone ciało i odwrócił się do starego służącego, który w niemym przerażeniu oglądał ten spektakl.
– Patrz, stary, oto rycerz Herbert Niezłomny von Anwaldt ukarał wszetecznika, wyznawcę szatana, jezydę… Daj no skorpionów, to wypełnimy odwieczne proroctwo… Nie ma ich tutaj?… Poczekaj no…
Kiedy więc Anwaldt chodził na czworakach i szukał na posadzce skorpionów, szofer barona, Hermann Wuttke, pojawił się w hallu i niewiele myśląc chwycił za ciężki, srebrny świecznik.
Wschodziło słońce. Wrocławianie patrzyli w niebo i przeklinali kolejny upalny dzień.
XVI
OPOLE, WTOREK 13 LISTOPADA 1934 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA WIECZOREM
Pociąg relacji Wrocław-Opole spóźnił się dwie minuty, co Mockowi, przyzwyczajonemu do punktualności niemieckich kolei, wydało się karygodne. (Nic dziwnego, że w państwie, którym rządzi austriacki feldfebel, wszystko się psuje). Pociąg powoli wjeżdżał na peron. Mock zobaczył w oknie wagonu człowieka, który śmiał się i szeroko machał ręką, nie wiadomo, do kogo. Spojrzał na Smolorza. On także dostrzegł owego wesołka. Rzucił się w stronę poczekalni z wysokim ozdobnym sklepieniem. Pociąg zatrzymał się. Mock ujrzał w tymże oknie Kemala Erkina, a zaraz za nim owego uśmiechniętego człowieka, który pomagał jakiejś damie wynosić ciężką walizę. Erkin wyskoczył żwawo z wagonu i ruszył do poczekalni. Wesołek grubiańsko rzucił na peron sakwojaż niemile zaskoczonej damy i szybko podążył za nim.
W poczekalni było kilku zaledwie podróżnych. Turek skierował się do podziemnego tunelu prowadzącego do miasta. Zejście było przedzielone wzdłuż żelazną barierką. Szedł prawą stroną. Po latach pobytu w Niemczech zdążył już poznać pruski „Ordnung”, zatem na widok człowieka, który – idąc z naprzeciwka – wchodził pod prąd także po prawej stronie barierki, instynktownie włożył rękę do wewnętrznej kieszeni, gdzie trzymał rewolwer. Po chwili cofnął ją. Człowiek zbliżał się do Erkina tak manewrując ciałem, aby nie zboczyć z linii prostej. Równolegle do pijaka, już po właściwej stronie barierki szło czterech esamanów i jakiś zakapeluszony, zgarbiony urzędniczyna. Pijak zbliżył się do Erkina i zastąpił mu drogę. Kiwając się na wszystkie strony usiłował włożyć do ust wykrzywionego papierosa.
Turek śmiejąc się w duchu ze swoich podejrzeń powiedział, że nie ma ognia i chciał go wyminąć, a wtedy poczuł uderzenie w brzuch tak silne, że musiał się zgarbić. Kątem oka dostrzegł, jak przez barierkę przeskakują esamani. Nie zdążył oprzeć się o ścianę, kiedy już zaszli go od tylu. Z poczekalni nadchodziła ciągnąc ciężką walizę złorzecząca dama. Brutalnie odepchnął ją krępy mężczyzna w opiętym płaszczu i kapeluszu. W ręku trzymał rewolwer. Erkin włożył rękę do kieszeni, ale to był ostatni ruch, który zdążył zrobić. Silnie pchnięty, poleciał na barierkę i zawisł na niej przez moment. Dwaj esamani przycisnęli go do niej, a urzędniczyna wymierzył straszliwy cios gumową palką. Erkin nie stracił przytomności, lecz stal się bezwładny.
Widział idącego powoli krępego mężczyznę w przyciasnym płaszczu, uspokajającego funkcjonariusza Bahnschutzu unoszoną wysoko legitymacją. Uśmiechał się szeroko. Urzędnik z gumową palką wyraźnie rozzłoszczony miernymi skutkami swego pierwszego uderzenia zagryzł usta i wziął drugi, potężny zamach.
OPOLE, ŚRODA 14 LISTOPADA 1934 ROKU.
GODZINA PIERWSZA W NOCY
Wiatr dmuchał przez szpary w drzwiach garażu. Chłód przywrócił Erkinowi przytomność. Spoczywał w nienaturalnej półsiedzącej pozycji. Obie ręce miał przypięte kajdankami do wystających ze ściany żelaznych uchwytów. Zatrząsł się z zimna. Był nagi. Krew zakrzepła mu na oczach. Przez czerwoną mgłę zobaczył krępego mężczyznę.
Mock podszedł do niego i powiedział cicho:
– Nadszedł w końcu ten dzień, Erkin. Kto pomści biedną Mariettę von der Malten? Ja. Rozumiesz to dobrze – wszak zemsta jest waszym świętym obowiązkiem. W kwestii zemsty bardzo mi się podobają wasze obyczaje. – Mock przeszukał kieszenie i zrobił rozczarowaną minę. – Nie mam przy sobie szerszeni ani skorpionów. Jakoś zapomniałem. Ale wiesz, choć w jednym twoja śmierć będzie przypominała śmierć Marietty. Przestaniesz być dziewicą… – spojrzał w bok.
Z ciemności wynurzył się jakiś mężczyzna. W pokrytej krostami twarzy płonęły małe oczy. Turkiem wstrząsnął dreszcz. Targnął nim jeszcze raz, kiedy usłyszał szczęk sprzączek pasa i odgłos zsuwanych spodni.
„Schlesische Tageszeitung” z 22 lipca 1934 roku s. 1:
NĘDZNA ŚMIERĆ MASONA „Wczoraj nad ranem został zabity we własnej rezydencji przy Eichen-Alle 24 we Wrocławiu baron Olivier von der Malten, jeden z założycieli i członków loży masońskiej „Horus”. Zabójcą jest jego nieślubny syn Herbert Anwaldt z Berlina. Według świadka, Mattiasa Doringa, kamerdynera barona, Anwaldt przyszedł w nocy do rezydencji von der Maltenów, aby przekazać baronowi jakąś ważną wiadomość. Wedle naszego informatora właśnie tego dnia dowiedział się, że jest nieślubnym synem barona i na ten właśnie temat chciał z nim porozmawiać o tak niecodziennej porze. Rozpacz odrzuconego dziecka, silne emocje wzgardzonego podrzutka wzięły górę nad rozsądkiem i Anwaldt po ostrej sprzeczce zakłuł swojego ojca – nieojca sztyletem, po czym został unieszkodliwiony przez H. Wuttkego, szofera barona, który omal nie zatłukł zabójcy świecznikiem. Oskarżonego w bardzo ciężkim stanie przewieziono do kliniki uniwersyteckiej, gdzie przebywa pod dozorem policji. Z tej smutnej historii płynie jeden wniosek: masoni są moralnie brudni. Powinni być wyeliminowani ze społeczeństwa”.