Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Otworzył drzwi i powiedział do swojego asystenta:

– Stahlin, poproście do mnie dyżurnego bibliotekarza. Niech weźmie ze sobą rejestr wypożyczeń. Sprawdzimy – zwrócił się do swoich gości – co czyta nasz anioł zagłady.

Podszedł do okna i zasłuchał się przez chwilę w okrzyki kąpiących się w Odrze chłopców, którzy tłumnie wylegli na trawiastą kępę naprzeciw katedry. Potrząsnął głową – przypomniał sobie o gościach.

– Ależ proszę, drodzy panowie, częstować się kawą. Mocna, słodka kawa jest znakomita na upały, o czym doskonale wiedzą Beduini. Może cygaro? Proszę sobie wyobrazić, że jest to jedyna rzecz, za którą tęskniłem na Saharze. Podkreślam: rzecz, nie osoba. Owszem, zabrałem ze sobą cały kufer cygar, ale okazało się, że jeszcze większymi ich amatorami były ludy Tibbu. Zapewniam panów, że sam widok tych ludzi jest tak przerażający, że chętnie oddajemy im wszystko, byleby ich tylko nie oglądać. Ja natomiast przekupywałem ich cygarami po to, aby wysłuchiwać rodowych i plemiennych opowieści. Przydały mi się one jako materiał do rozprawy habilitacyjnej, którą niedawno oddałem do druku – Hartner wypuścił potężny kłąb dymu i już zabierał się do prezentacji tez swojej dysertacji, gdy nagle Anwaldt zadał mu szybkie pytanie:

– Czy jest tam dużo robactwa, doktorze?

– Tak, dużo. Niech pan sobie tylko wyobrazi: zimna noc, poszarpane urwiska, ostre kominy nagich skał, piasek wgryzający się wszędzie, w rozpadlinach okrutni ludzie o twarzy diabla, otuleni w czarne szaty, a w świetle księżyca pełzające węże i skorpiony…

– Tak wygląda śmierć…

– Co pan powiedział, inspektorze?

– Przepraszam, nic. Opowiada pan, doktorze, tak sugestywnie, że poczułem powiew śmierci…

– Ja też go wielokrotnie czułem na Saharze. Na szczęście nie zmiótł mnie i dane mi było jeszcze ich ujrzeć – tu wskazał na szczupłą blondynkę i siedmioletniego może chłopca, którzy niespodzianie weszli do gabinetu.

– Przepraszam bardzo, ale pukałam dwukrotnie… – powiedziała kobieta z wyraźnym polskim akcentem. Mock i Anwaldt podnieśli się z foteli. Hartner z czułością patrzył na swoich bliskich. Pogładził po głowie chłopca, który widocznie onieśmielony, chował się za matkę.

– Nic nie szkodzi moja droga. Pozwól, że ci przedstawię jego ekscelencję pana dyrektora Eberharda Mocka, szefa Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji oraz jego asystenta pana Herberta… Herberta…

– Anwaldta.

– Tak, pana asystenta kryminalnego Anwaldta. Panowie pozwolą, oto moja małżonka Teresa Jankewitsch-Hartner oraz mój syn Manfred.

Wymieniono ceremonialne ukłony. Panowie pochylili się nad piękną, smukłą dłonią pani Hartner. Chłopiec ukłonił się grzecznie i wpatrywał się w ojca, który przeprosiwszy swoich gości rozmawiał półgłosem z żoną. Pani Jankewitsch-Hartner budziła swą oryginalną urodą żywe, lecz nieco odmienne zainteresowanie obu mężczyzn:

Mock kierował się instynktem Casanovy, Anwaldt – kontemplacją Tycjana. Nie była pierwszą Polką, która zrobiła na nim takie wrażenie. Czasami łapał się na absurdalnej myśli, że przedstawicielki tej nacji mają w sobie coś magicznego. „Medea była Słowianką” – myślał w takich momentach. Patrząc na jej delikatne rysy, zadarty nosek i związane w węzeł włosy, słuchając jej zabawnie miękkiego „bitte”, starał się wypreparować z letniej sukienki szlachetny kontur ciała, zaokrągloną krzywiznę nogi, dumne wzniesienie piersi. Niestety, obiekt ich różnych, a może podobnych w gruncie rzeczy, westchnień pożegnał się i opuścił gabinet ciągnąc za sobą nieśmiałego chłopca. W drzwiach minęła się ze starym, zgarbionym bibliotekarzem, który obdarzył ją powłóczystym spojrzeniem, co nie uszło uwagi męża.

– Pokażcie no, Smetana, ten rejestr, który dźwigacie pod pachą – powiedział Hartner mało życzliwie. Bibliotekarz uczyniwszy to, co mu kazano, wrócił do swoich obowiązków, Hartner zaś zaczął studiować pochyłą gotycką kaligrafię Smetany.

– Tak, moi panowie… Maass od ponad tygodnia czyta wyłącznie czternastowieczny rękopis opatrzony tytułem Corpus rerum Persicarum. Jutro wezmę to dzieło do analizy i porównam sfotografowany przez panów przekład z oryginałem. Dziś zajmę się napisem z salonki i proroctwami tego nieszczęsnego Friedlandera. Dowiem się też czegoś o owym Ibn Sahimie. Pojutrze może będę miał pierwsze informacje. Skontaktuję się z panem, Herr Kriminaldirektor.

Hartner włożył okulary i przestał interesować się swoimi rozmówcami. Dochodzenie do czystej prawdy całkowicie wytłumiło jego pasję oratorsko-dydaktyczną. Całą uwagę poświęcił krwawemu napisowi i mrucząc coś do siebie stawiał pierwsze intuicyjne hipotezy. Mock i Anwaldt wstali i pożegnali uczynnego uczonego. Nie odpowiedział nic, zajęty już tylko swoimi myślami.

– Bardzo uprzejmy ten doktor Hartner. Na takim stanowisku ma na pewno wiele obowiązków. Mimo to skłonny jest nam pomóc. Jak to możliwe? – zapytał Anwaldt, widząc, że pierwsze jego słowa wywołały na twarzy Mocka dziwny uśmieszek.

– Drogi Herbercie, ma on wobec mnie dług wdzięczności. I to taki, że – zaręczam panu – nie spłaci go nawet najbardziej pracochłonną naukową ekspertyzą.

IX

KĄTY WROCŁAWSKIE, NIEDZIELA 15 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZOREM

Baron von Köpperlingk przechadzał się po dużym parku okalającym jego posiadłość. Zachodzące słońce zawsze wzbudzało u niego niepokojące przeczucia i niejasne tęsknoty. Irytowały go ostre, blaszane okrzyki pawi spacerujących wokół pałacu i pluskanie wody w basenie, gdzie swawolili jego przyjaciele. Denerwowało go ujadanie psów i nieposkromiona ciekawość wiejskich dzieci, których oczy śledziły wszystko, co działo się za pałacowym murem, nawet wieczorem i nocą, z drzew i z płotów jak ślepia zwierząt. Nienawidził tych bezczelnych, brudnych bachorów, które nigdy nie odwracały wzroku, a na jego widok zanosiły się szyderczym śmiechem. Spojrzał na mur otaczający pałac i zdawało mu się, że je widzi i słyszy. Mimo furii, jaka w nim zapłonęła, dystyngowanym krokiem udał się do pałacu. Ruchem dłoni zatrzymał starego kamerdynera Josefa.

– Gdzie jest Hans? – zapytał zimnym tonem.

– Nie wiem, jaśnie panie. Ktoś zatelefonował do niego i wybiegł z pałacu bardzo wzburzony.

– Dlaczego nie powiadomiłeś mnie o tym?

– Nie uważałem za stosowne niepokoić jaśnie pana podczas przechadzki.

Baron spokojnie spojrzał na starego sługę i policzył w myślach do dziesięciu. Z wielkim trudem opanował się i wysyczał:

– Josef, proszę przekazywać mi każdą, nawet najbardziej według ciebie nieistotną, informację o Hansie. Jeśli choć raz nie wykonasz tego polecenia, skończysz jako żebrak pod kościołem Bożego Ciała.

Baron wybiegł na podjazd i kilkakrotnie wykrzyknął w stronę zachodzącego słońca imię swego ulubionego kamerdynera. Z parkanu odpowiedziały mu nieprzyjazne spojrzenia. Rzucił się pędem w kierunku żelaznej bramy. Goniły go szydercze spojrzenia, gęstniało wieczorne powietrze, „Hans, gdzie jesteś”, krzyczał baron; potknął się na równej drodze: „Hans, gdzie jesteś, nie mogę się podnieść”. Gęstniało wieczorne powietrze, gęstniał ołów w ciele barona. Zza pałacowego muru błysnęły lufy pistoletów maszynowych. Pociski gwizdały na żwirowej alejce, wzbijały tumany kurzu, raniły delikatne ciało barona, nie pozwalały mu wstać ani upaść na ziemię, „gdzie jesteś, Hans”.

Hans siedział obok Maxa Forstnera na tylnym siedzeniu mercedesa stojącego z zapalonym silnikiem. Płakał. Jego szloch wznosił się crescendo, kiedy do samochodu dobiegło dwóch ludzi z dymiącymi karabinami maszynowymi. Zajęli miejsca z przodu. Samochód ruszył z piskiem opon.

– Nie płacz, Hans – powiedział Forstner troskliwym tonem. – Po prostu uratowałeś swoje życie. Ja zresztą uratowałem też moje.

WROCŁAW, TEGOŻ 15 LIPCA 1934 ROKU.
33
{"b":"269455","o":1}