WROCŁAW, CZWARTEK 12 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA RANO
Rano trochę się ochłodziło. Zasnął na dwie godziny. Po przebudzeniu zobaczył cztery osoby siedzące koło łóżka. Baron cicho rozmawiał z doktorem Lanzmannem. Kiedy zauważył, że chory się obudził, skinął na dwóch stojących pod ścianą sanitariuszy. Ci chwycili policjanta pod pachy i zanieśli go do kuchni, umieścili w wielkiej balii napełnionej letnią wodą. Jeden obmywał gąbką obolałe ciało Anwaldta, drugi usuwał brzytwą ciemny zarost. Po chwili znów leżał w łóżku, na czystym, sztywnym prześcieradle i wystawiał swe poranione członki na działanie maści i balsamów doktora Lanzmanna. Baron cierpliwie czekał ze swoimi pytaniami, dopóki medyk nie skończy. Anwaldt mówił około dwóch kwadransów. Przerywał i zacinał się. Nie panował nad rozchwianą składnią. Baron słuchał na pozór obojętnie. W pewnej chwili policjant urwał w pół słowa i zasnął. Śnił o śnieżnych szczytach, lodowych przestrzeniach, o mroźnych podmuchach Arktyki: wiatr dął i wysuszał skórę, skąd ten chłód, skąd ten wiatr? Otworzył oczy i zobaczył w ciemnym słońcu zachodu jakiegoś chłopca wachlującego go złożoną gazetą.
– Kim jesteś? – z trudem poruszał szczęką obwiązaną bandażem.
– Helmut Steiner, kuchcik pana barona. Mam się panem opiekować, dopóki jutro doktor Lanzmann nie przyjedzie zbadać pana.
– Która godzina?
– Siódma wieczór.
Anwaldt próbował przejść się po pokoju. Z trudem opierał się na spuchniętej pięcie. Na krześle dostrzegł wyczyszczone i starannie odprasowane beżowe ubranie. Szybko wciągnął kalesony i rozejrzał się za papierosami.
– Idź do restauracji na rogu i przynieś dla mnie golonkę z kapustą i piwo. Kup też papierosy – z wściekłością zauważył, że na gestapo ukradziono mu papierośnicę i zegarek.
Podczas nieobecności chłopca umył się przy kuchennym zlewie i zmęczony usiadł przy stole, starając się nie patrzeć w lustro. Niebawem stał przed nim dymiący talerz – drżący tłuszcz golonki pławił się w porcji młodej kapusty. Pochłonął wszystko w ciągu kilkunastu minut. Kiedy spojrzał na pękatą butelkę piwa Kipkego – po chłodnej szyjce płynęły kropelki wody, na czubku tkwił porcelanowy, biały kapelusz przytwierdzony niklowanym zapięciem – przypomniał sobie postanowienie całkowitej abstynencji. Parsknął szyderczym śmiechem i wlał w siebie pół butelki piwa. Zapalił papierosa i chciwie się zaciągnął.
– Kazałem ci kupić golonkę i piwo, czy tak?
– Tak.
– Powiedziałem wyraźnie „piwo”?
– Tak jest.
– Wyobraź sobie, że powiedziałem to machinalnie. A wiesz, kiedy mówimy machinalnie, to nie my mówimy, ale ktoś inny przez nas przemawia. Zatem, kiedy kazałem ci kupić piwo, to nie ja kazałem, ale ktoś inny, rozumiesz?
– Niby kto? – zaciekawił się skołowany chłopak.
– Bóg! – ryknął śmiechem Anwaldt i śmiał się dotąd, aż ból omal nie rozświdrował mu głowy. Przywarł do szyjki butelki i po chwili odstawił ją pustą. Ubrał się niezdarnie. Z trudem wcisnął kapelusz na obandażowaną głowę. Skacząc na jednej nodze pokonał spiralę schodów i znalazł się na ulicy zalanej zachodzącym słońcem.
VII
SOPOT, PIĄTEK 13 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA WPÓŁ DO DRUGIEJ PO POŁUDNIU
Eberhard Mock spacerował po sopockim molo i z niechęcią odrzucał co chwilę myśl o zbliżającym się obiedzie. Nie był głodny, gdyż między posiłkami wypijał kilka kufli piwa, które zagryzał gorącymi frankfurckimi serdelkami. Ponadto, dla obiadu musiał porzucić przyglądanie się dziewczętom spacerującym kolo kasyna, których leniwe ciała tak prowokacyjnie prężyły się pod śliskim jedwabiem sukienek i kąpielowych strojów. Mock potrząsał głową i znów starał się odpędzić natarczywą myśl, która uparcie ciągnęła go w stronę dalekiego miasta duszącego się w niecce pełnej nieruchomego powietrza, w stronę ciasnych, zatłoczonych kwartałów kamienic i ciemnych studni podwórek, w stronę monumentalnych budowli zamkniętych w klasycystyczną biel piaskowca lub neogotycką czerwień cegły, w stronę obciążonych kościołami wysp owiniętych brudnozielonym wężem Odry, w stronę ukrytych w zieleni rezydencji i pałaców, w których „pan” z wzajemnością zdradza „panią”, a służba wtapia się w boazerie ścian. Uparta myśl ciągnęła Mocka do tego miasta, w którym ktoś wrzuca skorpiony do brzucha pięknych jak sen dziewczyn, a zniechęceni mężczyźni z brudną przeszłością prowadzą śledztwo, które zawsze skończy się porażką. Wiedział, jak nazwać swoje myśli: wyrzuty sumienia.
Napełniony piwem, serdelkami i ciężkimi myślami Mock wszedł do „Domu Zdrojowego”, gdzie wynajmował wraz z żoną tzw. apartament junkierski. W restauracji przywitał go z daleka błagalny wzrok żony stojącej obok dwu starych dam, które ani na chwilę jej nie opuszczały. Mock uświadomił sobie brak krawata i odwrócił się, aby pójść do apartamentu i naprawić ten garderobiany faux pas. Idąc przez hotelowy hall, kątem oka dojrzał wysokiego, ciemno odzianego mężczyznę, który wstał z fotela i ruszył w jego kierunku. Mock zatrzymał się instynktownie. Mężczyzna zaszedł mu drogę i przyciskając czapkę do piersi ukłonił się grzecznie.
– Ach, to ty, Hermann – spojrzał uważnie na szarą ze zmęczenia twarz szofera barona von der Maltena.
Hermann Wuttke jeszcze raz się ukłonił i wręczył Mockowi kopertę ze złotymi inicjałami barona. Mock trzykrotnie przeczytał list, włożył go starannie do koperty i mruknął do szofera:
– Poczekaj tu na mnie.
Po chwili wszedł do restauracji, niosąc podręczny sakwojaż. Zbliżał się do stolika piorunowany wzrokiem dwóch dam i rozpaczliwym spojrzeniem żony. Zaciskała mocno zęby, aby przełknąć gorycz rozczarowania. Wiedziała, że kończy się ich wspólny pobyt – jeszcze jedna nieudana próba ratowania małżeństwa z rozsądku. Nie musiał mieć przy sobie sakwojażu, aby poznała, że opuści za chwilę kurort, o którym marzył od lat. Wystarczyło, że spojrzała w jego oczy: zamglone, melancholijne i okrutne – takie jak zawsze.
WROCŁAW, CZWARTEK 12 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM
Po dwugodzinnym spacerze po centrum miasta (Rynek i ciemne uliczki koło Blücherplatz zaludnione łotrzykami i prostytutkami), Anwaldt siedział w piwiarni Orlicha „Orwi” na Gartenstrasse niedaleko operetki i przeglądał menu. W karcie było mnóstwo gatunków kaw, kakao, wielki wybór likierów i piwo od Kipkego. Ale było też coś, na co miał szczególną ochotę. Złożył kartę, a kelner stał już przy nim.
Zażądał koniaku i syfonu wody mineralnej Deinerta. Zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Miękkie krzesła otaczały czwórkami ciemne stoły, ponad obitymi drewnem lamperiami wisiały kolorowe pejzaże z Karkonoszy, zielony plusz osłaniał dyskretne loże i gabinety, niklowane krany lały strugami pieniące się piwo w pękate kufle.
Śmiech, głośne rozmowy i obfite opary aromatycznego tytoniu wypełniały restaurację. Anwaldt przysłuchiwał się uważnie rozmowom klientów i starał się odgadnąć ich zawody. Jak się łatwo zorientował, byli to głównie drobni fabrykanci i właściciele dużych firm rzemieślniczych sprzedający swe wyroby we własnych przywarsztatowych sklepach. Nie brakowało też ajentów, drobnych urzędników i studentów z oznakami swoich burszowskich stowarzyszeń. Po lokalu przechadzały się i uśmiechały jaskrawo ubrane kobiety. Omijały jednak stolik Anwaldta z niewyjaśnionej dla niego przyczyny. Poznał ją dopiero spojrzawszy na marmurowy blat: oto na serwetę haftowaną w trzebnickie kwiaty wygramolił się czarny skorpion. Wykonywał szybkie ruchy zakrzywionym odwłokiem, kierując w górę swój jadowity kolec. Bronił się w ten sposób przed szerszeniem, który usiłował go zaatakować.