Policjant zamknął oczy i próbował zapanować nad wyobraźnią. Ostrożnie wymacał dłonią znajomy kształt butelki, która przed chwilą znalazła się na stole. Odkorkował ją i uniósł ku ustom – wargi i przełyk przyjemnie parzyło roztopione złoto. Otworzył oczy: potwory ze stołu zniknęły. Śmiać mu się teraz chciało z tych lęków: z pobłażliwym uśmiechem patrzył na paczkę papierosów „Salem”, na której widniał rysunek dużej osy. Napełnił baniasty kielich z cienkiego szkła i wypił duszkiem. Zaciągnął się papierosem. Alkohol, wzmocniony potężną dawką nikotyny, przenikał do krwi. Syfon bulgotał przyjaźnie. Zaczął nasłuchiwać rozmów przy sąsiednich stolikach.
– Panie Schultze, niech się pan nie przejmuje… Mało to złego spotyka człowieka na tym świecie? Naprawdę, panie Schultze… – bełkotał jakiś jegomość z przyklejonym do ciemienia melonikiem. – Mówię panu: ani dnia, ani godziny… Taka jest prawda… Bo weź na ten przykład ostatni wypadek. Tramwaj skręcał z Teichstrasse w Gartenstrasse koło piekarni Hirschlika… I walnął, mówię panu, w dorożkę jadącą na dworzec… Drań fiakier przeżył, a zginęła kobieta z dzieckiem… Tak ich, świński ryj, zawiózł… Na tamten świat… Nikt nie zna dnia ani godziny… Ani ja, ani pan, ani ten, ani tamten… Te, poharatany, co się tak gapisz?
Anwaldt spuścił wzrok. Zasyczał poirytowany syfon. Podniósł obrus i zobaczył dwa spółkujące szerszenie, które splotły swe odwłoki. Szybko wygładził biel obrusa, który zamienił się w prześcieradło. Tym to prześcieradłem przykryto bankiera Schmetterlinga sczepionego bolesnym węzłem ze śliczną gimnazjalistką Erną.
Wypił dwa kieliszki koniaku pod rząd i spojrzał w bok, unikając wzroku pijanego grubasa, który wyjawiał panu Schultzemu wiedzę tajemną o życiu.
– Co? Pod pomnikiem „Walki i Zwycięstwa” na Königsplatz? Tam, powiadasz, przychodzą? Na ogół służące i bony? Masz rację – to wyjątkowa sytuacja. Nie musisz zalecać się i puszyć. One chcą od ciebie tylko tego, czego ty od nich… – chudy student pił „Beaujolais” wprost z butelki i wpadał w coraz większe podniecenie. – Tak. To jasna sytuacja. Podchodzisz, uśmiechasz się i zabierasz ją do siebie. Nie tracisz pieniędzy ani honoru. Ech, co tam konkurencja ze strony żołnierzy!… Przepraszam, czy ja skądś pana znam?
– Nie. Zamyśliłem się… – odparł Anwaldt. (Chciałbym z kimś porozmawiać. Albo zagrać w szachy. Tak – w szachy. Tak jak kiedyś w sierocińcu. Karl – ten to był zapalony szachista. Stawialiśmy między łóżkami kartonową walizkę, na niej szachownicę. Kiedyś, gdy graliśmy, do sali wszedł pijany wychowawca). Anwaldt słyszał teraz wyraźnie stukot rozsypujących się figurek i czuł kopniaki, jakimi wychowawca obdarzał i walizkę, i ich kryjące się po łóżkami ciała.
Dwa kielichy, dwa hausty, dwie nadzieje.
– Panie Schultze, dobrze, że wywalili z pracy tych profesorów. Nie bydzie Żyd uczył niemieckich dzieci… Nie bydzie pluł… pluł… Nie bydzie plugawił…
Syk gazowych płomyków, niecierpliwy syk syfonu: napij się jeszcze!
– Ech, ci polscy studenci! Wiedzy u nich za grosz! A jakie wymagania! Jakie maniery! I dobrze, że ich nauczono rozumu na gestapo. Są w niemieckim mieście, niech więc mówią po niemiecku!
Anwaldt potykając się ruszył do ubikacji. Na jego drodze zgromadzone były liczne przeszkody: nierówne deski podłogi, stoły tarasujące przejście, kelnerzy uwijający się wśród gęstego dymu. Dotarł w końcu do celu.
Spuścił spodnie, ręce oparł na ścianie i kiwał się na boki. Wśród jednostajnego szumu słyszał głuchy łomot serca. Wsłuchiwał się w ten odgłos przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszał krzyk i zobaczył ponętne ciało Lei Friedlander drgające pod sufitem. Runął z powrotem do sali. Musiał się napić, aby wyskrobać spod powiek ten obraz.
– Och, jakże się cieszę, że pana widzę, Herr Kriminaldirektor! Tylko pan może mi pomóc! – krzyknął z radością do Mocka, który siedział przy jego stoliku i palił grube cygaro.
– Spokojnie, Anwaldt, to wszystko nieprawda! Lea Friedlander żyje – silna, pokryta czarnymi włoskami dłoń poklepywała jego przedramię. – Nie martw się, rozwiążemy tę sprawę.
Anwaldt spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą był Mock. Teraz siedział tam kelner i patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.
– No, dobrze, że się szanowny pan obudził. Byłoby mi głupio wyrzucać klienta, który daje takie napiwki. Zamówić dla szanownego pana dorożkę albo taksówkę?
WROCŁAW, SOBOTA 14 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA RANO
Poranne słońce obrysowało rzymski profil barona von der Maltena i fale czarnych włosów Eberharda Mocka. Obaj panowie siedzieli w ogrodzie barona i pili aromatyczną kawę.
– Jak minęła podróż?
– Dziękuję, dobrze. Byłem tylko trochę niespokojny, zważywszy na szybkość jazdy i zmęczenie twojego szofera.
– O, Hermann to żelazny człowiek. Czytałeś raport Anwaldta?
– Tak. Bardzo precyzyjny. Dobrze, że od razu mi go przesłałeś.
– Pisał go przez cały wczorajszy dzień. Twierdzi, że dobrze mu się pracuje po przepiciu.
– Upił się? Naprawdę?
– Niestety. U Orlicha kolo operetki. Co zamierzasz, Eberhardzie? Jakie są twoje dalsze plany?
– Zamierzam zająć się Maassem i von Köppelringkiem – Mock wypuścił gruby kłąb dymu. – Oni mnie doprowadzą do tego Turka.
– A co ma z nim wspólnego Maass?
– Olivierze, baron von Köppelringk przekupił Maassa ślicznymi sprzedajnymi gimnazjalistkami od madame le Goef. Anwaldt ma rację: Maass jest zbyt inteligentny, aby nie wiedzieć, że ma do czynienia z córami Koryntu, ale z drugiej strony, zbyt egocentryczny, aby to przyjąć do wiadomości. Jest to, jak sądzę, typ profesora Andreae. W jakim celu przekupił go baron? Dowiemy się tego. A potem przycisnę barona, Jestem pewien, że poda mi Turka na tacy. Anwaldt niczego więcej nie wskóra. Za mało zna Wrocław, a poza tym porządnie go przestraszyli. Teraz ja wkraczam do akcji.
– W jaki sposób zmusisz ich do mówienia?
– Olivierze, proszę… Pozostaw mi moje metody. O, właśnie idzie Anwaldt. Dzień dobry! Coś nieszczególnie pan wygląda. Wpadł pan do kwasu solnego?
– Miałem drobne kłopoty – rzekł rekonwalescent kłaniając się obu panom. Mock, ściskając go serdecznie, powiedział:
– Proszę się nie martwić. Gestapo nie będzie już pana nękało. Załatwiłem to przed chwilą. (Tak, sprawnie to załatwił – myślał baron podając Anwaldtowi wiotką dłoń. - Nie chciałbym być w skórze tego Forstnera).
– Dziękuję panu – wychrypiał Anwaldt. Zwykle trzeciego dnia po przepiciu ustępowały bóle somatyczne, lecz pojawiała się silna depresja. Byłoby tak i teraz, gdyby nie jeden jedyny człowiek – Eberhard Mock. Widok tego kanciastego mężczyzny w nienagannie skrojonym jasnym garniturze podziałał na Anwaldta uspokajająco. Spojrzał ze skruchą na Mocka i po raz pierwszy w życiu doznał wrażenia czyjejś opieki.
– Przepraszam. Upiłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
– Istotnie. Nic pana nie usprawiedliwia. Jeżeli jeszcze raz pan się upije, zrywam z panem współpracę i jedzie pan do Berlina. A radca kryminalny von Grappersdorff nie przyjmie tam pana z otwartymi rękami! – Mock patrzył surowo na pokornie pochylonego Anwaldta. Nagle otoczył go ramieniem. – Już się pan nie upije. Po prostu nie będzie pan miał powodu. Wróciłem z Sopotu i będę nad panem czuwał. Razem prowadzimy to śledztwo. Pan baron pozwoli – zwrócił się do von der Maltena obserwującego całą scenę z pewnym niesmakiem – że się odmeldujemy. Jesteśmy umówieni z dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej, doktorem Hartnerem.
WROCŁAW, TEGOŻ 14 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Mimo wczesnej pory słońce bezlitośnie prażyło szyby i dach adlera. Anwaldt prowadził samochód, Mock pilotował i objaśniał mijane ulice i obiekty. Jechali Krietener Weg, wzdłuż której ciągnęły się robotnicze czynszówki przetykane małymi ukwieconymi domkami. Minęli słup graniczny Wrocławia i znaleźli się w Klecinie. Przez gęste powietrze przebijał słodkawy smród cukrowni Liebicha. Za prawą szybą mignął niedawno zbudowany kościół ewangelicki, oddzielony niskim płotem od ukrytej wśród drzew plebanii.