Ci, których ujrzał, również nie przypadli mu do gustu. W przedpokoju oprócz przerażonego właściciela domu stało trzech mężczyzn w mundurach SS. Wszyscy trzej szczerzyli do niego zęby. Ale Maassowi wcale nie było do śmiechu.
WROCŁAW, TEGOŻ 8 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Wracając dorożką do swojego mieszkania, Anwaldt położył się na siedzeniu i z lękiem obserwował szczyty kamienic. Wydawało mu się, że równoległe linie przeciwległych dachów łączą się ze sobą i zamykają nad nim falującym sufitem. Zamknął oczy i powtarzał przez chwilę w myślach: „Jestem normalny, nic mi nie jest”. Jakby zaprzeczając temu wyznaniu podpłynął mu pod oczy obraz Chaima Soutine’a „Wygnane dzieci”. Chłopiec w krótkich spodenkach pokazywał coś ręką dziewczynce ze zdeformowaną nogą. Ledwo szła, trzymając się kurczowo ręki towarzysza. Żółta ścieżka przecinała w perspektywie granat sklepienia niebieskiego i stykała się z natarczywą zielenią lasu. Na łące pękały czerwone wrzody kwiatów.
Anwaldt gwałtownie otworzył oczy i zobaczył wielką, brodatą, ogorzałą twarz dorożkarza patrzącego podejrzliwie na swego pasażera.
– Jesteśmy na Zietenstrasse.
Anwaldt klepnął rubasznie fiakra po ramieniu. (Jestem normalny, nic mi nie jest). Roześmiał się szeroko:
– A macie wy w tym mieście jakiś dobry burdel? Ale musi być, rozumiecie, pierwsza klasa. Dziewuchy z zadami jak kobyły. Takie lubię.
Fiakier zmrużył oko, wyjął z zanadrza niewielką wizytówkę i wręczył pasażerowi: – Tam szanowny pan znajdzie wszystkie kobity, jakie pan chce.
Anwaldt zapłacił i poszedł do narożnej restauracji Kahlerta. Zażądał od starszego kelnera menu i nawet nie patrząc na nie, wskazał palcem pierwszą lepszą pozycję. Zapisał na serwetce swój adres i wręczył ją uprzejmemu oberowi.
W domu nie znalazł ochrony przed upałem. Zamknął okno wychodzące na południowy zachód, obiecując sobie otworzyć je dopiero późną nocą. Rozebrał się do samych ineksprymabli i położył na dywanie. Nie zamykał oczu – znów mógł nadpłynąć obraz Soutine’a.
Pukanie do drzwi było natarczywe. Kelner podał talerz okryty srebrną pokrywą i wyszedł po zainkasowaniu napiwku. Anwaldt wszedł do kuchni i zapalił światło. Oparł się o ścianę i po omacku szukał kupionej wczoraj butelki lemoniady. Podskoczyła przepona, w gardle poczuł skurcz: wzrok utkwił w dużym karaluchu, który zaalarmowany ruchem powietrza czym prędzej zniknął gdzieś pod żeliwnym zlewem. Anwaldt zatrzasnął z hukiem drzwi od kuchni. Usiadł przy stole w pokoju i jednym haustem wypił pół butelki lemoniady, wyobrażając sobie, że pije wódkę. Minął kwadrans, zanim zniknął mu z oczu obraz karalucha.
Spojrzał na kolację. Szpinak i jajko sadzone. Szybko przykrył talerz, aby odpędzić kolejny obraz: brunatne lamperie w jadalni sierocińca, mdłości, ból ściśniętego palcami nosa, lepka maź szpinaku wlewana do gardła aluminiową łyżką.
Jakby bawiąc się z samym sobą, znów odkrył talerz i zaczął bezmyślnie grzebać widelcem w jedzeniu. Rozciął cienką powłokę żółtka. Rozlało się, obficie zalewając białko. Anwaldt odtworzył widelcem znany pejzaż: śliska dróżka żółtka wijąca się wśród tłustej zieleni szpinaku. Oparł głowę na krawędzi stołu, ręce zwisły bezwładnie; jeszcze zanim zapadł w sen, powrócił krajobraz z obrazu Soutine’a:
Trzymał Ernę za rękę. Biel skóry dziewczyny żywo kontrastowała z granatem gimnazjalnego mundurka. Biały, marynarski kołnierz przykrywał drobne ramionka. Szli wąską ścieżką w ciemnym korytarzu drzew. Oparła mu głowę na ramieniu. Zatrzymał się i zaczął ją całować. Trzymał w ramionach Leę Friedlander. Łąka: po łodygach traw pełzały dobrotliwe chrząszcze. Rozpinała gorączkowo guziki jego ubrania. Siostra Dorothea z sierocińca krzyczy: znowu się zesrałeś, zobacz, jak przyjemnie sprząta się twoje gówna. Gorący piasek sypie się na rozdartą skórę. Gorący piasek pustyni osiadał na kamiennej posadzce. Do zrujnowanego grobowca zajrzał włochaty kozioł.
Ślady racic na piasku. Wiatr wdmuchuje piasek w zygzakowate szpary ścian. Z sufitu spadają małe, ruchliwe skorpiony. Otaczają go i wznoszą ku górze jadowite odwłoki. Eberhard Mock zrzuca nakrycie głowy beduina. Pod jego sandałami trzaskają groźne stworzenia. Dwa nie zauważone przez niego skorpiony tańczą na brzuchu Anwaldta.
Śpiący krzyknął i uderzył się w brzuch. W zamkniętym oknie stał czerwony księżyc. Policjant zataczając się podszedł do okna i otworzył je na oścież. Zrzucił na dywan pościel i legł w barłogu, niebawem zlanym potem.
Wrocławska noc była bezlitosna.
V
WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 9 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA RANO
Ranek przyniósł nieco ochłody. Anwaldt wszedł do kuchni i bacznie ją zlustrował: ani śladu karaluchów. Wiedział, że w dzień chowają się w różnych szparach, załamaniach ścian, za listwami podłóg. Wypił butelkę ciepławej lemoniady. Nie przejmując się potem, który pokrył mu skórę, rozpoczął całą serię szybkich ruchów. Kilkoma pociągnięciami brzytwy zdarł twardy zarost, potem wylał na siebie dzbanek zimnej wody, włożył czystą bieliznę i koszulę, usiadł w starym zniszczonym fotelu i zaatakował nikotyną błony śluzowe żołądka.
Pod drzwiami leżały dwa listy. Z pewnym rozrzewnieniem przeczytał przestrogi Mocka i spalił list nad popielniczką. Ucieszyła go wiadomość od Maassa: uczony oschle oznajmiał, że przetłumaczył okrzyki Friedlandera i oczekuje Anwaldta o dziesiątej w swoim mieszkaniu przy Tauentzienstrasse 14. Przez chwilę studiował plan Wrocławia i lokalizował tę ulicę. Z rozpędu spalił i ten list. Czuł przypływ ogromnej energii. Nie zapomniał o niczym – zgarnął ze stołu talerz z rozmazaną kolacją, jego zawartość wrzucił do klozetu na półpiętrze, naczynia zaniósł do restauracji, gdzie zjadł lekkie śniadanie i zasiadł za kierownicą czarnego, lśniącego adlera, którego podstawił mu rano pod dom szofer Mocka. Gdy samochód wynurzył się z cienia, wlała się do niego fala upału. Niebo było białe, słońce z trudem przedzierało się przez ciążącą nad Wrocławiem kaszę. Żeby nie błądzić pojechał zgodnie z mapą: najpierw Grabschener Strasse, potem na Sonnenplatz skręcił w lewo w małą Telegraphstrasse, minął urząd telegraficzny, hellenistyczny gmach Muzeum Sztuk Pięknych i zaparkował samochód na Agnesstrasse, w cieniu synagogi.
W kamienicy przy Tauentzienstrasse 14 mieścił się Bank Allgemeine Deutsche Credit – Anstalt. Do części mieszkalnej budynku wchodziło się przez podwórze. Stróż uprzejmie przepuścił gościa nowego lokatora, doktora Maassa. Irytacja policjanta wywołana upałem wzrosła, gdy znalazł się w przestronnym, komfortowym apartamencie z łazienką, wynajętym dla Maassa przez barona. Anwaldt przywykł do trudnych warunków. Nie mógł jednak stłumić irytacji, gdy porównał to piękne mieszkanie ze swoją zakaraluszoną norą z ubikacją na półpiętrze.
Maass nawet nie udawał, że cieszy go widok gościa. Posadził go za biurkiem i rzucił kilka kartek papieru zapisanych równym, czytelnym pismem. Sam chodził po pokoju wielkimi krokami, zaciągając się papierosem tak chciwie, jakby od miesięcy nie palił. Anwaldt przesunął wzrokiem po eleganckim biurku i stojących na nim luksusowych przedmiotach kancelaryjnych (podkład z zielonej skóry, ozdobna piasecznica, fantazyjny, pękaty kałamarz, mosiężny przycisk do papieru w kształcie kobiecej nogi) i z trudem pohamował gorycz zawiści. Maass przemierzał pokój wyraźnie podekscytowany, pragnienie wysuszało gardło Anwaldta, między szybami wściekle tłukła się osa. Policjant spojrzał na wydęte policzki Maassa, złożył kartki i schował je do portfela.
– Żegnam pana, doktorze Maass. Przestudiuję to w moim gabinecie – położył nacisk na wyrazie „moim” i ruszył do wyjścia. Maass rzucił się ku niemu machając rękami.