– O co dokładnie chodziło Maassowi? Jakie panu zlecił zadanie?
– Dowiedział się od starego woźnego barona o nieślubnym dziecku, które Olivier von der Malten zrobił jakiejś pokojówce. Jedyna kobieta służąca kiedyś u barona mieszka teraz w Polsce, w Rawiczu. Nazywa się Hanna Schlossarczyk. Zadanie moje polegało na ustaleniu, czy rzeczywiście miała ona z baronem dziecko i co się z tym dzieckiem dzieje.
– Był pan w Rawiczu osobiście?
– Nie, wysłałem jednego z moich ludzi.
– I co?
– Znalazł Hannę Schlossarczyk.
– W jaki sposób ją przekonał, aby zaczęła mówić? Przecież ludzie niechętnie się przyznają do takich grzechów.
– Schubert, mój człowiek, wystąpił jako adwokat, który szuka spadkobierców po rzekomo zmarłym baronie. Tak to sobie wymyśliłem.
– Sprytnie. I czego się dowiedział pański człowiek?
– Starsza, bogata dama, po usłyszeniu o czekającym ją wielkim spadku, przyznała się bez wahania do swego grzechu młodości, po czym tak się rozszlochała, że Schubert ledwo ją uspokoił.
– Czyli żałowała za grzech.
– Niezupełnie. Wściekała się sama na siebie, że nic nie wie o swoim synu, który byłby spadkobiercą barona. Dlatego płakała.
– Czyli miała wyrzuty sumienia?
– Na to wygląda.
– A więc baron ma z nią nieślubnego syna. To fakt. Jak się nazywa, ile ma lat i gdzie mieszka?
– Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki. Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo. Na pewno nie tak jak baron. Jego matka otrzymała za milczenie tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Też nie wiadomo. A co wiadomo? Że do pełnoletniości mieszkał w jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.
– Do którego sierocińca?
– Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś polski kupiec, jej znajomy.
– Nazwisko tego kupca?
– Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy.
– Pański człowiek uwierzył w to wszystko?
– A dlaczego niby miałaby bujać? Mówiłem, że płakała, że nie zna adresu syna. Gdyby go znała, to by się cieszyła. Przecież dostała spadek.
Anwaldt machinalnie zadał kolejne pytanie:
– Dlaczego oddała go do sierocińca? Przecież z pieniędzy barona mogła żyć dostatnio wraz z dzieckiem.
– O to mój człowiek nie zapytał.
Detektyw schował pistolet do kieszeni. Oddychał z trudem przez zaschniętą od upału krtań. Dziąsło rwało i puchło. Odezwały się też ukąszenia szerszeni. Otworzył usta i nie rozpoznał swojego głosu:
– Czy Maass był z was zadowolony?
– Połowicznie. Bo też i my to zadanie wykonaliśmy połowicznie. Mój człowiek ustalił, że Hanna Schlossarczyk miała z baronem dziecko. Nie ustalił natomiast ani jego nazwiska, ani adresu. Dostaliśmy więc od Maassa jedynie połowę.
– Ile?
– Stówę.
Anwaldt zapalił kupione na hali przy Gartenstrasse tureckie cygaro. Ostry dym odebrał mu na chwilę oddech. Opanował skurcz płuc i wypuścił pod sufit kantoru wielką kulę dymu. Rozpiął koszulę i poluzował krawat. Zrobiło mu się głupio: przed chwilą trzymał tego człowieka na muszce, a teraz kurzy u niego cygaro jak u starego znajomego. (Niepotrzebnie dałem się ponieść nerwom i sterroryzowałem tego człowieka. Przecież mój pistolet otworzył mu jedynie usta. Tylko to zdziałał. Nie zagwarantował prawdomówności. Huber mógł to wszystko po prostu wyssać z palca). Spojrzał na wiszące na ścianie dyplomy i zdjęcia. Na jednym z nich Franz Huber ściskał dłoń jakiemuś wysokiemu rangą oficerowi w pikielhaubie. Pod fotografią widniał napis wycięty z gazety: „Policjant, który uratował dziecko, Franz Huber, przyjmuje powinszowania od generała Freiherra von Campenhausena. Bytom 1913”. Anwaldt uśmiechnął się pojednawczo. Był zrezygnowany.
– Panie Huber, przepraszam, że wyjąłem tę pukawkę. Był pan gliniarzem (jak to wy, wrocławianie mówicie? Schkulle), a ja pana potraktowałem jak wspólnika podejrzanego. Nic dziwnego, że był pan wobec mnie nieufny, tym bardziej, że nie mam przy sobie legitymacji. Tyle zdziałałem, że wychodzę od pana nie wiedząc, czy pan mnie okłamał, czy też nie. Mimo tej niepewności zadam panu jeszcze jedno pytanie. Bez rewolweru. Jeśli pan mi odpowie, może będzie to prawda. Mogę mówić?
– Mów pan.
– Nie wydaje się panu dziwne, że Maass tak łatwo zrezygnował z pańskich usług? Przecież jasne jest, że szuka tego hrabiowskiego syna z nieprawego łoża. Dlaczego zatrzymał się w połowie drogi, zapłacił połowę honorarium i nie próbował go dalej szukać korzystając z usług pana firmy?
Franz Huber zdjął marynarkę i nalał sobie wody sodowej. Milczał przez chwilę i patrzył na oprawione fotografie i dyplomy.
– Maass wyśmiał mnie i moje metody. Uważał, że skrewiłem, że mogłem starą przycisnąć. Postanowił, że wszystkiego się dowie sam. Wiedziałem, że lubi się przechwalać, więc zapytałem, jak znajdzie tego poszukiwanego. Powiedział, że przy pomocy swojego znajomego przywróci pamięć starej jędzy i ona mu powie, gdzie jest jej synalek. – Huber otworzył usta i głośno westchnął. – Posłuchaj mnie, synu. Nie wystraszyłem się twojej pukawki. Mam w dupie tego żydłaka Maassa i ciebie – sapnął gniewnie. – Nie okłamałem cię, bo tak mi się podobało. A wiesz, dlaczego? Zapytaj o to Mocka. Ja zapytam go o ciebie. I lepiej wyjedź stąd, jeśli się okaże, że Mock cię nie zna.
XIII
WROCŁAW, TEGOŻ 16 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA ÓSMA WIECZOREM
Anwaldt rzeczywiście wyjeżdżał z Wrocławia, lecz nie z powodu pogróżek Hubera. Siedział w wagonie pierwszej klasy, palił papierosa za papierosem i obojętnie patrzył na monotonny, dolnośląski pejzaż w pomarańczowym świetle zachodu. (Muszę odnaleźć tego potomka von der Maltenów. Jeśli rzeczywiście nad potomstwem barona ciąży jakaś klątwa, to grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Erkina. Ale właściwie po co go szukam? Przecież znaleźliśmy z Mockiem mordercę. Nie, nie znaleźliśmy, jedynie zidentyfikowaliśmy. Erkin działa poprzez Maassa, jest ostrożny, wie, że go szukamy; to niewątpliwie Erkin jest tym „znajomym, który wyciśnie informacje od Schlossarczyk”. Szukając zatem syna Schlossarczyk, szukam Erkina. Cholera, może on już jest w Rawiczu? Ciekawe, w którym berlińskim sierocińcu był. Może go znalem?). Zamyślony, poparzył sobie palce papierosem. Zaklął już nie w myślach i rozejrzał się po przedziale. Wszyscy podróżni tego nocnego pociągu usłyszeli to grube słowo. Ośmioletni może chłopiec, pucołowaty i bardzo nordycki, ubrany w granatowe ubranko stał przed nim i trzymał w ręku jakąś książkę. Powiedział coś po polsku i położył książkę na jego kolanie.
Odwrócił się gwałtownie, pobiegł do matki, młodej otyłej kobiety, i usiadł jej na kolanach. Anwaldt spojrzał na tytuł książki i zobaczył, że jest to szkolne wydanie Króla Edypa Sofoklesa. Nie była to książka malca – widocznie jakiś gimnazjalista jadący na wakacje zostawił ją w wagonie. Chłopiec i matka patrzyli na niego wyczekująco. Anwaldt pokazał gestem, że nie jest to jego książka. Zapytał o nią współpasażerów. W przedziale siedzieli oprócz pani z dzieckiem student i młody mężczyzna o wybitnie semickim wyglądzie. Nikt nie przyznał się do książki, a student, widząc grecki tekst, zareagował: „broń Boże”. Anwaldt uśmiechnął się i podziękował chłopcu uchylając kapelusza.
Otworzył książkę na chybił trafił i ujrzał znajome greckie litery, które niegdyś tak kochał. Był ciekaw, czy po latach jeszcze potrafi coś zrozumieć. Przeczytał półgłosem i przetłumaczył 685 wiersz: „Padł głos ciemnych podejrzeń, które wgryzają się w serce”. (Dobrze jeszcze pamiętam grekę; dwóch słówek nie znałem, dobrze, że na końcu książki jest słowniczek). Przewrócił kilka kartek i przeczytał wiersz 1068 – wypowiedź Jokasty. Z tłumaczeniem nie miał najmniejszych kłopotów: „Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś”. Sentencjonalność tych zdań przypomniała mu pewną grę, w jaką bawił się niegdyś z Erną: tak zwane wróżby biblijne.