Литмир - Электронная Библиотека

— Heloiza? Ja… — urwał i patrzył w milczeniu na Kamę.

Nagle, jakby oślepiony blaskiem, przysłonił oczy dłonią.

— Nie mów tak… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Ja nie dlatego… Nie dlatego, że ty mądrości pełna… albo, żeś piękna jak… anioł. To nie to. Wiem, że bywały piękne i mądre. Ale ty inna! Powiedz, dlaczego jesteś taka… dobra… dla mnie? Dlaczego? Nie wiedziała co odrzec.

— Ależ… Ja jestem taka, jaka jestem.

W oczach jego pojawił się jakiś niezrozumiały dla niej błysk.

— Tak. Mówisz, a ja słucham. I wierzę. Wierzę tobie. Chociaż… nieraz mówisz rzeczy dziwne… Nawet straszne. Mówisz, a ja czuję, że to prawda. Patrzę na ciebie i… dobrze mi.

Tak jakbym… — urwał i dopiero po chwili dodał: — Jak ciebie nie ma, źle mi. Profesor Garda, Stefan Miksza, Ava, San, nawet doktor Balicz, też dobrzy dla mnie. Ale to nie to. Powiedz, dlaczego właśnie ty?…

— Nie wiem, o co ci chodzi? Ja… po prostu pomagam ci przystosować się do życia w naszym świecie. Opiekuję się tobą. Takie jest moje zadanie. Staram się robić to najlepiej, jak umiem, i tyle.

— Kto ci rozkazał to czynić? A może o to pytać nie wolno? — stropił się nagle.

Uśmiechnęła się.

— Ależ tu nie ma niczego do ukrywania. Sama starałam się, by mi zlecono zajęcie się tobą.

Rada Naukowa Instytutu wyraziła zgodę, więc…

— Tyś sama chciała? — podchwycił z ożywieniem.

— Chciałam. Niech cię to nie dziwi. Twój przypadek jest bardzo ciekawy… Wręcz niezwykły!

— Przypadek? Niezwykły? Tak. Niezwykły! I ty też…

Zabrzęczał sygnał wizjofonu.

— Pięć! — podała Kama hasło wywoławcze i na ekranie ukazała się twarz doktora Balicza.

— Cześć ci, o Kamo, rzeko daleka!

— Nie wygłupiaj się! Czego chcesz?

— Czy szanowna koleżanka byłaby aż tak łaskawa i wypożyczyła mi na godzinkę swego podopiecznego?

— Teraz?

— Jeśli można pokornie prosić?… Mogłabyś w tym czasie skoczyć na basen. Właśnie stamtąd wracam. Woda i słońce jak marzenie. Ponadto… — zawiesił głos znacząco — spotkałem tam Mikszę. Byłby zachwycony…

— Nie wiem, czy będę mogła.

Spojrzała na Müncha pytająco, ale on tylko spuścił oczy nie wyrażając ani akceptacji, ani też sprzeciwu. Pomyślała, że właściwie dobrze byłoby przerwać rozmowę wkraczającą na niewygodne tory i zastanowić się nad dalszą taktyką.

— Widzę, że wybrałem niezbyt fortunny moment — podjął z westchnieniem Balicz, traktując milczenie Kamy jako odmowę.

Mylił się jednak.

— Słuchaj, Mod! Czy możesz teraz porozmawiać z doktorem Baliczem? — zapytała zakonnika.

— Będzie tak, jak ty chcesz— odparł wymijająco. Nie darzył szczególną sympatią Balicza, ale bał się ujawniać to w jego obecności.

— Sądzę, że na razie moglibyśmy przerwać naszą rozmowę. Doktor z pewnością ma, coś ciekawego do zakomunikowania…

— Chciałbym podyskutować o… piekle — podjął zachęcająco Balicz. — A może nie masz ochoty, bracie Modeście? Münch poruszył się niespokojnie.

— Mam ochotę — potwierdził pośpiesznie. — Czy możesz przyjść tu?

— Już idę!

— A może ja bym również została? — wtrąciła Kama, ale Balicz skrzywił się niechętnie.

— Nie. Lepiej nie. O piekle rozmawia się najlepiej w cztery oczy — dorzucił znacząco. — Prawda, bracie Modeście?

Zakonnik skinął głową, lecz bez większego przekonania.

Kama wstała z fotela.

— No, to cóż? Ja znikam na godzinę.

— Ale zobaczymy się dziś jeszcze?

— Na pewno. Zresztą, przy okazji omówię ze Stefanem sprawę wypadu do Warszawy.

Możemy jutro we trójkę skoczyć na parę godzin.

— Tak. Jutro.

Balicza spotkała przed windą.

— Modest jest dziś w nie najlepszym nastroju. Staraj się go zbytnio nie męczyć.

— Nie obawiaj się, przewodniczko zbłąkanej duszy. Chciałbym tylko coś sprawdzić. Twoja obecność mogłaby zmienić reakcję Modesta. Rozumiesz więc, dlaczego?… On bardzo liczy się z twoim zdaniem. Jeśli mam być szczery: nawet za bardzo… Obawiam się, że to coś więcej niż autorytet.

— Zgadzam się z tobą. Mnie też to niepokoi.

— Cudnie, że sobie z tego zdajesz sprawę. Czy nie należałoby jednak energiczniej przeciwdziałać potęgowaniu się tego… afektu?

Udała, iż nie dostrzega ironii.

— Robię, co mogę… Ale to nie takie proste, jak ci się zdaje. Dlatego też, proszę cię, unikaj takich… „ozdobników” jak przed chwilą. On nie rozumie, że to żarty. Wszystko bierze dosłownie. Staram się, aby mnie traktował jak zwykłego człowieka. Aby zrozumiał, że tak jest. Proszę cię, pomagaj mi w tym, a nie przeszkadzaj!

— Zastosuję się w pełni do twych światłych zaleceń! — zaśmiał się i skinął dłonią na pożegnanie.

— A więc za godzinę wracam.

— Powiedzmy; za półtorej, jeśli łaska…

— Dobrze. Za półtorej godziny.

V. CYROGRAF

Balicz otworzył drzwi do sali lekcyjnej i wszedł. Zakonnik siedział w fotelu i szeptał słowa modlitwy.

— Ciemno tu trochę — zauważył od progu lekarz. — A ja chciałbym ci pokazać pewien dokument.

— Jeśli trzeba, panie… — Münch sięgnął do przełącznika i rozjaśnił ściany.

Balicz usiadł obok niego w fotelu, otworzył płaską teczkę i wyjął z niej oprawiony w przezroczysty plastyk arkusz pergaminu.

— Co ty na to? Powiedz, bracie Modeście! — zapytał podając arkusz zakonnikowi.

Münch chwilę przyglądał się pergaminowi, potem położył ostrożnie na pulpicie i przeżegnał się.

— To heretycki list, panie. Albo i nawet… układ z szatanem, odwrotnym pismem pisany…

Kto nieświadomy — nie odczyta. Trzeba lustra.

— Wiem— skinął głową Balicz. Sięgnął do teczki i wyjął fotokopię dokumentu. — To rzeczywiście cyrograf. Masz tu odwróconą odbitkę. Data wskazuje, że był on sporządzony w 1639 roku. Przeprowadzona analiza potwierdza tę datę. Dokument pochodzi z nieco późniejszego niż „twój” okresu, ale to nie ma znaczenia w kwestii, o którą mi chodzi. Czy ty, jako fachowiec od tych spraw, jesteś pewny, że to prawdziwa umowa z diabłem?

Münch z uwagą przyjrzał się odbitce i przezwyciężając odrazę sięgnął po pergamin.

Długo, skrupulatnie porównywał oryginał z kopią, odcyfrowywał podpisy.

— Prawdziwy— odrzekł z najwyższą powagą. — Tu, na końcu napisano: „Jako zawarowane zostało w umowie niniejszej, będzie on, niżej podpisany Joachim von Gruenstein przez trzydzieści pięć roków szczęśliwie żył na ziemi wśród ludzi, a zatem przybędzie do nas, aby z nami pospołu Boga przeklinać”. A jeszcze niżej: „W piekle na diabelskiej radzie zatwierdzono”. I podpisy: Belzebub, Lucyfer, Astharoth…

A tu widzisz, panie — wskazał palcem — potwierdzenie. Własną ręką Joachima Gruensteina dokonane. Że służyć będzie Lucyferowi przez całe życie, po wsze czasy…

— Widziałeś, Mod, w twoich czasach podobne cyrografy?

— Widziałem. Dwa razy. Rzadko się zdarza. Nie z każdym Szatan umowę spisuje.

Niewielu pisać potrafi… A nawet jak potrafi… nie zawsze spisuje. Jakiś możniejszy pan… albo alchemik… A i to trudno znaleźć. Ten, co duszę diabłu zaprzeda, nie chce ukazać dowodu.

— Skąd więc w posiadaniu sądu inkwizycyjnego mogły znaleźć się takie dokumenty?

Münch uśmiechnął się pobłażliwie.

— Nie wiesz, panie? Są sposoby. Kto świadom, to wie… Czasem wśród ksiąg i listów się znajdzie. Czasem ukryte… w tajnym schowku. Szukać trzeba… Albo i instygator przyniesie…

Jako dowód, że prawdę mówi.

— Kto?

— Instygator! Ten, co oskarżeniem proces wznieca.

— Aha. Ale skąd taki dokument w rękach oskarżyciela?

— Różnie bywa. Czasem przypadkiem znajdzie… Czasem i wykradnie wszetecznikowi…

— Czy były przypadki, że oskarżony wskazał sam miejsce ukrycia cyrografu? Czy możesz podać jakiś przykład?

Modest zastanawiał się chwilę — Nie. Nie przypominam sobie. Ale zdarzało się… czasem. Rzadko… ale zdarzało.

Słyszałem…

— W jaki sposób sprawdzałeś, czy taki cyrograf nie jest sfałszowany? Przecież podpis oskarżonego mógł być podrobiony?

9
{"b":"247842","o":1}