Lecz Modest już wcześniej ją poznał. Patrzył osłupiałym wzrokiem na dziewczynę i nie mógł wydobyć z siebie słowa.
Jeszcze przed chwilą nie był pewien, jeszcze się wahał, teraz, kiedy oczy ich spotkały się, nie miał wątpliwości…
To była ona!
Zacisnął nerwowo powieki. Chciał odegnać od siebie ten obraz, przywołany z pewnością jakąś szatańską sztuką.
Ale obraz nie znikał.
Uciekać! — to jedno mu pozostawało. Odwrócił się gwałtownie i przesadzając stopnie skoczył ku wyjściu. Balicz dopadł go dopiero w głębi alei.
— Mod! Co ty wyprawiasz?
Chwycił zakonnika za ramię, ale ten wyrwał je, jakby ręka Balicza parzyła.
— Odejdź! Odejdź! Nie zbliżaj się do mnie! — podniósł głos do krzyku.
— Ależ Mod! Spokojnie! Co ci się stało?
— Nie męcz mnie! Odejdź! W imię Ojca i Syna…
— Uspokój się! Usiądźmy tam, na ławce— Balicz znów wyciągnął do niego rękę.
— Nie! Nie! Precz! Precz! Odejdź! — Münch rozglądał się rozpaczliwie po ziemi.
— Ależ, Mod…
Zakonnik nachylił się raptownie i podniósł leżący u jego stóp kamień. Balicz nie zamierzał jednak rezygnować.
— Mod, to nie ma sensu…
— Odejdź! Bo… — krzyknął Münch ostrzegawczo i zamierzył się kamieniem. Balicz cofnął się o krok. Sytuacja stawała się poważna.
— Co tu się dzieje?!
Obaj jednocześnie odwrócili głowy.
Od strony szatni szedł ku nim Miksza.
— Stefan— zawołał rozpaczliwie Münch i rzucił się ku niemu. — Zabierz mnie stąd! Zabierz!
— szarpnął nerwowo rękaw koszuli Mikszy.
— Dobrze. Chodźmy stąd.
— Nie spodziewałem się takiej reakcji — podjął Balicz, lecz Miksza mu przerwał: — To był bardzo głupi pomysł.
— Chciałem…
— Lepiej teraz nic nie mów. Proszę cię! Porozmawiamy później…
VII. DWA ŚWIATY
Miksza długo nie wracał. Darecka próbowała kilka razy połączyć się z nim, ale mikrotelefon nie reagował, zaś wizjofon w pokoju Müncha był wyłączony.
Balicz już nie próbował ukrywać niepokoju. Krążył po pracowni z tak strapioną miną, że Kama nie miała sumienia pogłębiać wyrzutami jego depresji.
Wreszcie, po blisko dwóch godzinach wyczekiwania, barczysta postać Stefana pojawiła się w uchylonych drzwiach…
— Nie jestem takim złym dyplomatą, jak myślałem — rzucił od progu.
I zamykając za sobą drzwi dodał: — Chyba jednak coś z tego wyjdzie…
— Bardzo długo gadaliście…
— Wymęczył mnie piekielnie— westchnął Miksza i usiadł w fotelu. — Ale nie żałuję.
Rozmowa była idiotyczna, lecz ostatecznie nie jest tak źle.
— Co mówi o mnie? — spytał Balicz niepewnie.
— Jesteś dla niego co najmniej uczniem diabła!
— Nie próbowałeś mu wytłumaczyć, że…
— No cóż, narobiłeś bigosu. Muszę cię jednak pocieszyć, że jak mówi przysłowie: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
— A więc jednak przyznajesz… — ucieszył się Balicz. — Kuracja wstrząsowa?
— Nie śpiesz się tak bardzo. Korzyść, jaka płynie z owego wstrząsu, nie jest taka, o jakiej myślisz. Otóż zdaje mi się, że dokonałem pewnego odkrycia: z rozmowy przeprowadzonej z Modem wynika, ponad wszelką wątpliwość, że dla niego świat, w którym się obecnie znajduje, a więc wraz z nim i my wszyscy, nie jest światem realnym.
— Nie realnym? — powtórzył pytająco Balicz.
— Jest to świat pozorów. Wszystko, co widzi i słyszy, jest nierzeczywiste. Jest stworzone przez dobre czy złe duchy. Jakie — tego on nie wie. I to go najbardziej gnębi.
— Nonsens! Przecież w jego zachowaniu się nie ma niczego, co by upoważniało do stawiania tak dziwacznej hipotezy. On wie, że jest na Ziemi w roku 2046. Nosi bez sprzeciwu pekoder, uczy się posługiwać automatami, rozmawia z nimi, pyta, próbuje rozumieć, mówi, że wierzy albo też próbuje zaprzeczać temu, co słyszy od nas. Zachowuje się normalnie.
Oczywiście na swój sposób, ale normalnie. Skąd takie przypuszczenie?
— Powiedział mi to sam! Widocznie w przystępie szczerości…
— Powiedział sam? W jaki sposób?
— Trudno powtórzyć wiernie… Niestety, nie mogłem nagrać tej rozmowy. Prosił, abym wyłączył wszystkie aparaty, a nie chciałem prowadzić nieuczciwej gry.
— Zbytek skrupułów.
— Zależy od punktu widzenia. Ale to w tej chwili sprawa nieistotna. Otóż słowa jego można streścić mniej więcej tak: to, co ujrzał na plaży, było dla niego strasznym przeżyciem, ale tylko dlatego, że przez chwilę wydało mu się, iż to jest rzeczywisty świat. To była próba, z której chyba nie wywiązał się najlepiej. Najgorsze jednak jest to, że właściwie nie wie, jak powinien postąpić.
Jednego jest pewny: był to znak, że złymi drogami biegną jego myśli. Musi pokonać w sobie słabość. Kiedy próbowałem go przekonać, że za tym, co widzi i słyszy, nie kryje się nic tajemnego i nienaturalnego, wysłuchał mych argumentów spokojnie. Ale później powiedział, iż on wie, że tak właśnie my tu wszyscy mówić musimy. Potem jakby się zreflektował, że palnął głupstwo, bo zapytał, czy wolno mu o tym w ogóle mówić. Oczywiście zapewniłem go, że absolutnie nikt nie będzie mu miał za złe szczerości. W dalszych wynurzeniach był już jednak ostrożniejszy. Dał mi tylko do zrozumienia, że mnie i ciebie, Kamo, uważa za coś w rodzaju aniołów stróżów…
— A mnie za wysłannika piekieł — dokończył z sarkazmem Balicz. — To, co mówisz, bynajmniej jednak nie świadczy, że ten facet wszystko, co widzi i słyszy, czego dotyka i wącha, traktuje jako fikcję. Raczej tylko pewne zdarzenia, pewne fakty pozostające w zbyt jaskrawej sprzeczności z jego wyobrażeniami o świecie, skłonny jest traktować jako złudzenia.
— I ja tak początkowo myślałem. Istota rzeczy polega jednak na tym, że nie znajdziesz tu żadnego wyraźnego rozgraniczenia tych dwóch światów…
— Nie bardzo chcę w to wierzyć.
— A jednak tak jest.
Kama wstała z fotela i podeszła do biurka. Sięgnęła po leżący między papierami notatnik.
Otworzyła go, potem zamknęła machinalnie i położyła z powrotem na biurku.
— Coraz bardziej nabieram przekonania, że Stefan ma rację — powiedziała podchodząc w zamyśleniu do okna. — Świat odczuwany zmysłami: wzrokiem, słuchem, powonieniem, dotykiem— to dla Modesta tylko język, w którym przemawia do niego ktoś nieodgadniony, przepotężny. On języka tego nie rozumie, nie wie, czego chce od niego ten Nieodgadniony, gdy przemawia do niego zdarzeniami świata, w którym kazał mu żyć. Münch nie zna klucza do zaszyfrowanych poleceń i to go przeraża. Ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że sam kod, w którym nadawane są owe tajemnicze polecenia, nie stanowi chaosu, lecz jest zbudowany według pewnych reguł. Jest logiczny, uporządkowany. Chociaż więc nie rozumie jego ukrytego sensu, poczyna się tym kodem posługiwać, przyswaja sobie reguły formalne, wynikające z jego logicznej budowy. Nieustannie jednak pamięta o tym, że jest to kod stworzony sztucznie przez Nieodgadnionego w zupełnie innym celu, niżby to wynikało z owej logicznej struktury. Do opisu zachowania się Modesta najlepiej zresztą nadaje się model strategiczny. Toczy się gra między Modestem, Bogiem a Szatanem. Wynikiem gry może być zbawienie lub potępienie. Modest próbuje czynić doświadczenia, poznać strategię Boga i Szatana. Stara się grać jak najlepiej, ba! — jeśli reguły tego wymagają — a jak mu się zdaje, właśnie tego wymagają— prowadzi tę grę tak, jakby świat, z którym się styka, był rzeczywistym światem. Trudności potęguje fakt, że inne reguły gry obowiązują w tym świecie, a inne w drugim świecie — prawdziwym, choć ukrytym dla oczu i uszu nieprzeniknioną zasłoną. I tu paradoks: reguły postępowania, zasadnicze reguły gry obowiązujące w owych zaświatach są Modestowi znane. Są dla niego zrozumiałe i bliskie, bo utrwalone zostały w ciągu długich lat życia. Reguły te są jednak sprzeczne z regułami gry stosowanymi w świecie, w którym teraz żyje. Czy możliwe, aby istniały dwa światy i dwie reguły? Nie! Tylko jeden ze światów może być prawdziwy. Czy ten, który dostrzega oczami?