Uniosła rękę i wypowiedziała w myśli numer telefonu Mikszy. Ale aparat był zajęty.
Jeszcze raz powtórzyła numer.
— Czy długo jeszcze? — ponaglał Modest.
Lecz oto uczuła delikatne ukłucie bransolety telefonicznej.
— Zero, zero, zero. Słucham.
— Kama! — usłyszała głos Mikszy.
— Tak. Co się stało?
— Niestety…
— Nie lecisz?
— Przed chwilą otrzymałem wezwanie z centrali. Jutro mam złożyć sprawozdanie z wyników badań tych dipoli. Nie wiem, co robić?
— Złóż sprawozdanie!
— Bardzo żałuję.
— Nie masz czego. Chyba tylko wycieczki. Życzę powodzenia.
Przerwała połączenie.
— Lecimy — powiedziała do Modesta i podeszła do maszyny.
— A Miksza?
— Lecimy sami!
W spojrzeniu jego dostrzegła niekłamaną radość.
XVII. CZAROWNICA
Münch zatrzymał się w progu.
Kabina przypominała małą salę klubową w Instytucie Mózgu. Miękki dywan zaścielający podłogę, niziutkie stoliki, fotele, podręczny bar automatyczny z długim bufetem i rzędem taboretów, półki pełne książek i czasopism, szafka z taśmami do podręcznego lektora, nawet nieduży kwietnik pod ścianą. Wszystko to — we wnętrzu srebrzystej machiny — jednej z wielu stojących szeregiem w ogromnej hali dworca lotniczego — budziło niepokój i czujność.
Wahanie Modesta nie uszło uwagi Kamy.
— Pierwszy raz widzisz taki samolot, prawda? Nie każda maszyna powietrzna musi przypominać konfesjonał lub miotłę czarownicy — zażartowała, ale wyraz twarzy Müncha nadal pozostał poważny i skupiony. — Dotychczas latałeś tylko na krótkich odległościach, a to jest samolot dalekiego zasięgu. Możesz się tu czuć jak w domu. Nie jest to, co prawda, najszybszy środek komunikacji, ale za to bardzo wygodny. No, chodź! Nie obawiaj się.
— Dlaczego myślisz, że się boję? — zapytał zaczepnie i postąpił kilka kroków w głąb kabiny.
— Nie miałam zamiaru cię dotknąć — usiłowała nie dopuścić do spięcia. — Zauważyłam, że się wahasz, więc… Jeśli sprawiłam ci przykrość, to przepraszam.
— To ja… przepraszam.
Zdjął z ramienia torbę podróżną i rozejrzał się z uwagą po wnętrzu samolotu.
— Czy jesteśmy tu sami? — zapytał po chwili.
— Tak. Zupełnie sami.
Podeszła do niedużego pulpitu rozdzielczego w głębi kabiny i nacisnęła jeden z guzików.
Na ekranie pojawiła się twarz młodego mężczyzny.
— Jesteście gotowi? — zapytał krótko.
— Tak. Możemy startować. Kiedy przelatujemy nad Himalajami?
— Około dwunastej dwadzieścia czasu uniwersalnego.
— Jaka widoczność?
— Niezła. W czasie przelotu nad najwyższą partią do zachodu słońca brakować będzie piętnastu minut. Czy obniżyć wysokość lotu?
— Właśnie chciałam o to prosić.
— Przyjąłem. Czy macie jeszcze jakieś specjalne życzenia?
— Nie. Dziękuję.
Człowiek na ekranie wykonał jakiś niezrozumiały dla Müncha ruch ręką i w tej samej niemal chwili rozsunięte ściany komory przedsionkowej poczęły wolno zmieniać położenie.
Modest postąpił krok w kierunku zamykającego się wyjścia, ale Kama podeszła do niego i ująwszy za rękę poprowadziła do najbliższych foteli.
— Siadajmy. W czasie nabierania prędkości lepiej nie spacerować po kabinie — rzuciła wyjaśniająco.
Przezroczyste ściany zwarły się bezszelestnie. W kabinie, wypełnionej dotąd szumem lotniska, teraz zaległa cisza.
— Szczęśliwej drogi! — powiedział młodzieniec na ekranie i znikł.
Żółty strop centralnej hali portu lotniczego ustąpił miejsca błękitowi nieba. Fotele zadrżały z lekka i w tej samej niemal chwili widoczne z wnętrza kabiny długie szeregi srebrzystych maszyn zapadły się gdzieś ukośnie w dół. Niewielki wzrost przyspieszenia świadczył, że samolot nabiera prędkości.
Port lotniczy zniknął z pola widzenia ustępując miejsca rozrzuconym wśród zieleni zakładom przetwórczym j dalekim, spiętrzonym blokom mieszkalnym. Potem widać już było tylko niebieską wstęgę Wisły i coraz to inne wysokościowe zespoły miejskie, odnajdywane i gubione w mgłach ścielących się nad widnokręgiem.
— No i co? Zadowolony jesteś z tej podróży? — przerwała milczenie Kama.
— Dlaczego skłamałaś? — padło zamiast odpowiedzi pytanie. Spojrzała niepewnie.
— Skłamałaś?! Mówiłam ci przecież, że ta podróż jest konieczna dla twego zdrowia Przy tej okazji poznasz kawałek świata. Chciałeś zobaczyć Indie… Tam w tej chwili lecimy.
— Powiedziałaś, że jesteśmy sami…
— Ależ, naprawdę jesteśmy sami!
— A ten? — wskazał na ekran.
Uśmiechnęła się pobłażliwie.
— No, przecież wiesz, że to tylko obraz — wstała z fotela i podeszła do pulpitu. — To był pracownik portu lotniczego w Warszawie. Statkiem kieruje zespół urządzeń, które pracują bez udziału człowieka. Mówiłam ci już zresztą kiedyś…
— Wiem — skinął głową bez przekonania.
— Te maszyny prowadzą statek według wyznaczonego z góry planu lotu oraz poleceń przekazanych z Ziemi, z lotniska. Przez takich właśnie pilotów jak ten, którego tu widziałeś.
— Ale… ten człowiek… nas widzi?
— Na tej samej zasadzie jak ty mnie widzisz i ja ciebie, gdy rozmawiamy przez wizjofon.
— Nie o to pytam. Czy w tej chwili nas widzi?
— Nie. Ale bez trudu możemy z nim się połączyć. Albo też z kimś innym — dodała dostrzegając przeczący ruch jego głowy. — Na przykład — z Gardą. Jest w tej chwili chyba jeszcze w Instytucie…
— Nie. Nie trzeba!
W oczach jego pojawił się niepokój.
— Jak sobie życzysz. Może czujesz się zmęczony? To zmień kształt fotela. Wystarczy nacisnąć guzik po lewej stronie. Tak jak u ciebie w pokoju.
— Nie. Nie chce mi się spać.
— Może dać ci jeszcze jedną pastylkę usuwającą zmęczenie?
— Nie. Nie chcę! — zaprzeczył niemal opryskliwie. Patrzyła na niego z niepokojem. W ostatnich dniach po powrocie z Rzymu stał się bardzo nerwowy, a nawet agresywny.
— Powiedz — zapytał znowu. — Czy oni mogą nas widzieć i słyszeć, gdy my tego nie wiemy?
— Kto?
— No ci… kierujący lotem. Albo Miksza? Przez ten wizjofon?
— Nie mogą. Mogą się, co prawda, z nami połączyć, ale będziemy wówczas o tym wiedzieli. A zresztą, jeśli tak bardzo ci zależy na tym, aby nikt nam nie przeszkadzał, można przejść na łączność warunkową. Wystarczy nacisnąć tu — wskazała na jeden z przycisków. — Tak, jak w zwykłym wizjofonie połączenie następuje tylko wówczas, jeśli wyrazimy na nie zgodę przez naciśnięcie guzika obok.
Zakonnik podniósł się z fotela i trochę niepewnym krokiem podszedł do Kamy.
— Więc zrób tak!
— Jeśli ci na tym zależy…
Nacisnęła guzik.
Długo patrzył w tablicę. Nagle odwrócił się i przeszedł wolno przez salkę aż do miejsca, gdzie stała jego torba podróżna. Sięgnął po nią, postawił na stoliku. otworzył i zamknął machinalnie. Chwilę bawił się w zamyśleniu długim paskiem. Potem, jakby zapominając, po co postawił torbę na stoliku, podszedł do pobliskiej półki z książkami, sięgnął po jeden z tomów, otworzył, przerzucił kilka stron, zamknął i wsunął tom na miejsce. Sięgnął po drugą książkę.
— Czego szukasz?
Nie odpowiedział. Odłożył książkę na półkę i podszedł do baru. Dotknął ręką mechanicznego podajnika z nakryciem stołowym. Wziął widelec, odłożył, potem nóż…
— Może coś zjesz? Albo napijesz się?
Cofnął rękę tak gwałtownie, że nóż upadł na podłogę.
— Samoobsługa w barze jest bardzo prosta. Wystarczy powiedzieć: „blokada, proszę…” i podać numer według jadłospisu. Automat działa tu na sygnał wypowiedziany głosem. Tak, jak automaty na ulicach. Na przykład mam chęć na sok pomarańczowy — wzięła kartę i przeczytała: — „Sok pomarańczowy — 23”. Mówię więc: „blokada, proszę 23”.
Z przytłumionym sykiem otworzyła się klapa podajnika. Na niedużej tacy stała szklanka z pieniącym się płynem.
— Chcesz? — zapytała Kama biorąc szklankę.
Pokręcił przecząco głową, ale sięgnął do podajnika i ujął tacę za uchwyt. Oglądał przedmiot z zainteresowaniem, zda się ważył w ręku.