Литмир - Электронная Библиотека

* Mrok już zapadał, gdy schodzili ze wzgórza.

Gerlach z Mikszą — na przedzie — oświetlali latarkami drogę przez las. Za nimi Münch, na końcu Darecka.

Jeszcze przed zwiedzaniem klasztoru projektowano, że przenocują w pawilonie wypoczynkowym. Teraz zmieniono plan, zwłaszcza, że Gerlach chciał już nazajutrz wrócić tu ze swymi asystentami, aby przeprowadzić szczegółowe badania i sprawdzić ścisłość informacji Müncha.

Szli w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Zaledwie dwa czy trzy razy w ciągu dwudziestominutowej wędrówki Gerlach i Mikszą zamienili między sobą parę zdań.

Münch nie odezwał się ani razu, pochłonięty bez reszty myślami. Kama przez całą drogę starała się dotrzymać mu kroku i chociaż w ciemnościach nie mogła dostrzec jego twarzy, zdawała sobie sprawę, że toczy on z samym sobą jakąś rozpaczliwą dyskusję. Kilkakrotnie dobiegały ją urywki wypowiadanych szeptem po łacinie zdań.

— Dlaczego? Dlaczego? Panie?… Przebacz słabości mojej… Daj znak. Panie mój… Czy zdołam… Bądź miłościw…

W samolocie jakby się uspokoił. Przez całą drogę powrotną odmawiał wieczorne modlitwy. Widocznie jednak powziął już jakąś decyzję, bo tuż przed lądowaniem w Radowie chwycił za rękę siedzącą przy nim Kamę i patrząc błagalnie w jej oczy zapytał: — Czy możemy dziś porozmawiać?

— Oczywiście. Wpadnę do ciebie po kolacji. Czy Stefan też ma przyjść?

— Nie. Nie. Tylko ty.

Czuła, że proces zapoczątkowany, a może tylko ujawniony incydentem na plaży, poczyna wkraczać w fazę decydującą.

IX. KRYZYS

W takim stanie nie widziała go dawno. Co prawda, już przed dwoma godzinami, po powrocie z klasztoru w Uhrbach, zdawała sobie sprawę, że czeka ją trudna rozmowa. Nie spodziewała się jednak, iż reakcja po spotkaniu z przeszłością będzie aż tak gwałtowna.

Teraz, gdy stał przed nią z rękami wzniesionymi w górę rozpaczliwym gestem, wydawał jej się znów tym samym dziwacznym, na wpół obłąkanym mnichem, którego przed wielu miesiącami przywiózł do Instytutu Miksza. — Powiesz mi? Przyrzeknij, że powiesz! — powtarzał nerwowo.

— Oczywiście, że powiem. Jak tylko będę mogła…

— Przyrzeknij!

Patrzył na nią z uporem.

— Przyrzekam.

— Jeśli ci pozwoli… Tak… Tak… Wszystko od niego zależy…

— Powiedz wreszcie, o co ci chodzi?

— Niełatwo powiedzieć… Nie dziw się… Jestem nędznym, nierozumnym człowiekiem.

Ułomny jest duch mój… Ja myślałem… Długo myślałem i… nic nie wiem… Nie rozumiem.

Pewno nie powinienem pytać… Nie wolno pytać!

— Czego nie rozumiesz?

— Dlaczego? Po co? Po co tu jestem? Wiem, że źle czynię… Wyroki Najwyższego są niezbadane, i nie mnie ich dociekać. Ale ja ciągle myślę… Ja już nie mogę… Czy grzechem jest pytać? Na pewno jest grzechem!

Pot wystąpił mu na czoło.

— Nie jest grzechem, Modeście — podjęła łagodnie. — Pytać należy zawsze. Nie wiem tylko, czy potrafię odpowiedzieć na twe pytania. Chcesz wiedzieć, skąd się tu wziąłeś wśród nas?

Jak to się stało? Tego nie wiemy. Jeszcze nie wiemy. Istnieją pewne przypuszczenia, ale to jeszcze mało. Jestem jednak przekonana, że znajdziemy odpowiedź na to pytanie.

Pokręcił przecząco głową.

— Nie! Nie! Nie to! Jak to się stało — ja wiem! Pamiętam… Złe siły… Ale ja pytam nie o to.

Pytam dlaczego, po co tu jestem?

— Jak to po co? — ściągnęła brwi. — Nie rozumiem pytania? Spróbuj jaśniej wytłumaczyć.

— Pan Nasz nic nie czyni bez przyczyny — powiedział po łacinie. — Niezbadane Jego wyroki. Tak być musi. Pojmuję to, ale… Ty chyba wiesz, dlaczego? A mówiłaś: pytać nie grzech…

— Jeszcze nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Co ja mam wiedzieć?

— Ja widziałem dziś… tam… w Uhrbach. To było naprawdę Uhrbach. Te same mury…

Tylko czas upłynął. To jest Ziemia… — usiłował chaotycznie wytłumaczyć. — To jest ten sam świat. Ale inny… Jakiś… nie ten… Ja nie rozumiem, dlaczego? Mówiłaś: świat się zmienił… I że to jest dobrze… Ale ja wtedy… w tamtym moim życiu… wierzyłem: prawda boża zwycięży.

Królestwo Boże… Czy to jest Królestwo Boże? Ja nie wiem… Nie rozumiem. Patrzę i widzę…

Tak. To jest ten świat! Te same mury, ten sam dom boży, wirydarz, krużganki… Te same kolumny w kaplicy… kamień na grobie ojca Alberta… To nic, że napis zatarty. Ja to rozumiem, że czas płynął, że minęły wieki… Ale jest przecież Bóg! Chrystus Pan, Jego nauka… A teraz widzę i nie mogę zrozumieć. Myślałem, że to Królestwo Boże. Ale — nie.

Potem myślałem, że to omam… że demonów sprawa… kuszenie szatańskie… Ale nie. Chyba nie… To, co dziś widziałem, to było naprawdę… Kto ty jesteś? — wpatrywał się z napięciem w jej twarz. — Ja nie wiem, kto ty jesteś! Kto jest Stefan, a kto Balicz doktor? Kto Garda i inni mężowie czcigodni? Jesteście dobrzy dla mnie… Ale… wy nie mówicie… nigdy nie mówicie… o Nim!

— O kim?

— O Bogu. O Panu Naszym. Gdzie on? Jeśli to jest świat bez Boga, to… — urwał, a oczy jego napełniały się przerażeniem.

Kama od dawna spodziewała się tego pytania. Nie łudziła się, że proces adaptacji ma, w gruncie rzeczy, jak dotąd tylko zewnętrzny, formalny charakter. Traktowała go też jako przygotowanie do podjęcia zasadniczej próby przeobrażenia psychiki tego człowieka. Teraz jednak uświadomiła sobie, jak trudne czeka ją zadanie. Nie chciała kłamać, a przecież nie mogła ukazać od razu całej prawdy.

— Uspokój się — powiedziała jak najłagodniej. — Świat, w którym żyjemy, nie jest jeszcze doskonałym światem. Wiele jeszcze popełniamy błędów, w wielu sprawach szukamy dopiero drogi… Ale jest to z pewnością świat lepszy od tego, w którym żyłeś przed pięciu wiekami.

Bliższy on jest na pewno tym ideałom, które zawarte są w nauce Chrystusa, niż tamten twój świat. Przecież nauka ta mówi o tym, aby ludzie nie czynili sobie wzajem krzywdy, aby się kochali, aby pomagali jedni drugim, aby sprawiedliwie dzielili się owocami swej pracy. To staje się coraz bardziej realne w naszym świecie. Za krótko jeszcze żyjesz wśród nas, za mało jeszcze widziałeś, abyś mógł sądzić.

— Wiem. Ja staram się zrozumieć, ale to niełatwo. Powiedz! — chwycił ją za rękę. — Powiedz, jaki cel?

— Cel? Czego?

— Że… ja tu. Co chciał Bóg? Czy to nagroda? A może kara?

— Ani nagroda, ani kara. Zostałeś przeniesiony w nasze czasy. Kto to zrobił i dlaczego — nie wiemy. Ale wierz mi, z pewnością nie ma to nic wspólnego z żadną karą czy też nagrodą.

— A jednak… Te diabły… demony…

— W naszym świecie nie ma demonów. Mówiłam ci już.

— No tak… — przytaknął niepewnie. — Chwała Panu, ale…

— Słucham cię.

— To niemożliwe!

— Co niemożliwe? Że nie ma tu diabłów?

— Nie. Nie. Wierzę ci. Staram się wierzyć… Ale to niemożliwe, że nie ma celu. Wszystko ma cel. Jeśli nie kara i nie nagroda, to… zadanie. Powiedz. Co mam robić? Jak służyć Najwyższemu?

— Staraj się zrozumieć…

— Tak! — przerwał gwałtownie. — A ty? Jak ty służysz? — wpił w nią oczy. — Komu służysz?

— Ludziom.

— Człowiek jest prochem. Prochem jest jego ciało. Czy ty troskasz się o jego duszę?

— Właśnie — skinęła głową. — To właśnie jest moje zadanie. Mój zawód.

Pomyślała jednocześnie, jak fałszywie może rozumieć sens tych słów.

— I o moją też? — zapytał z przejęciem.

— Od chwili, gdy zjawiłeś się tu, przede wszystkim o twoją.

— I walczysz z Szatanem?

— Można to i tak nazwać— uśmiechnęła się do swoich myśli.

— Nie! — potrząsnął gwałtownie głową. — To nie jest tak… jak mówisz! Ja czuję… To nie tak! Ten świat… to świat grzeszny! Widziałem…

— Co widziałeś? — spojrzała na niego uważnie.

— Pytasz się? Przecież wiesz… Tam… w tych ogrodach, nad wodą, na piasku… Czy to, co tam widziałem, to nie było naprawdę? Powiedz!

— Naprawdę. No i cóż z tego, że to, coś tam ujrzał, nie było ani snem, ani szatańskim mamidłem? Dlaczego to ma być dowodem grzeszności dzisiejszego świata? Że widziałeś mnie zbyt skąpo, jak ci się zdaje, ubraną? A cóż w tym złego? — postawiła sprawę otwarcie i jednoznacznie.

15
{"b":"247842","o":1}