Uczuła nowe, jeszcze boleśniejsze szarpnięcie za nogi. Samolot poderwany w górę przez automatycznego pilota zawisł na moment w powietrzu i opadł z powrotem ku Ziemi. Nad samą powierzchnią jeszcze raz ognisty snop gazu uderzył w dół, ale maszyna, zaczepiwszy pierścieniem nośnym o występ skalny, przekoziołkowała i z ogłuszającym trzaskiem pękającego kadłuba zaryła się w kamienistym gruncie. Obłok pyłu otoczył na chwilę statek.
Nastała dzwoniąca w uszach cisza. Potem stopniowo słuch Kamy począł wyławiać z tej ciszy daleki szum wiatru.
Wisiała na linie głową w dół i czuła, że coś ciepłego i mokrego ścieka jej po twarzy zalewając oczy.
Statek leżał na boku tak, że stolik, do którego była przywiązana, znajdował się w tej chwili nad nią w górze. Poprzez popękane okna widziała niebo i pokryte rzadkimi płatami śniegu zbocze górskie.
W głębi kabiny, tam gdzie niegdyś mieściła się tablica rozdzielcza, gęstniejący obłok pary osnuwał kłębowisko przewodów.
— Przeciek z generatora — uprzytomniła sobie z jakąś nienaturalną obojętnością.
Wiedziała, że powinna coś uczynić, aby uwolnić nogi z krępujących je więzów, ale nie potrafiła zdobyć się na jakiekolwiek działanie. Ręce miała, co prawda, wolne, lecz lęk przed bólem paraliżował ruchy.
Tymczasem znów poczęły chwytać ją mdłości, a wpijająca się w ciało lina zdawała parzyć jak rozpalone żelazo. Tuż obok, na odległość wyciągniętego ramienia, znajdował się fotel.
Oparcie przybrało pozycję poziomą. Gdyby tak udało się jej tam wspiąć, potem wyżej — na brzeg siedzenia, nie wisiałaby już wówczas na linie, a być może, potrafiłaby nawet uwolnić się od więzów.
Powoli, pokonując ból ramion, wyciągnęła rękę i chwyciła krawędź oparcia.
Przeciągnięcie ciała wydawało się jednak zadaniem nad siły. Po kilku próbach, wyczerpana, opadła z powrotem.
— Jezu… — rozległ się nagle w ciszy przytłumiony jęk. A więc Münch żyje — uświadomiła sobie. Ale czy mogła liczyć na jego pomoc?
Jęk ponowił się, dochodząc jakby spod ziemi.
— Czy mnie słyszysz, Mod? — rzuciła pytanie i czekała z niepokojem odpowiedzi.
Jęki ustały. Przez chwilę panowała cisza, a potem usłyszała przyciszony, niepewny, jakby na wpół zdławiony okrzyk: — Jeśli możesz… Jeśli ci wolno… pomóż mi!
— Gdzie jesteś? Co ci się stało?
— Prędzej! Prędzej! Błagam!…
W tym momencie ledwo dostrzegalne drżenie przebiegło statek.
— Aaa!!!
Krzyk Modesta był tak rozpaczliwy, że Kama zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich godzinach.
Zagryzając z bólu wargi uczepiła się rękami fotela. Centymetr po centymetrze, mimo iż mięśnie odmawiały posłuszeństwa, dźwigała się w górę, całym wysiłkiem woli pokonując bezwład ramion.
Przeraźliwe krzyki nie ustawały, przynaglając do pośpiechu.
Wreszcie głowa dziewczyny znalazła się na oparciu fotela. Jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek i ciężar ciała spoczął na uginającej się miękko powierzchni. Teraz już tylko kilkanaście sekund odpoczynku…
Wspięcie się z oparcia na przednią, a obecnie górną część fotela było już zadaniem łatwiejszym, choć sprawiało nie mniej bólu niż poprzedni wysiłek. Stąd mogła jednak dosięgnąć pętli i uwolnić stopy.
Teraz dopiero odczuła w pełni straszliwe zmęczenie. Zsunęła się na dół, ale była tak osłabiona, że nie mogła utrzymać się na nogach. Serce kołatało gwałtownie. Szum w głowie przechodził chwilami w ostry ból.
Sięgnęła ręką do twarzy i wyczuła pod palcami lepką ciecz. Dłoń była umazana krwią.
Musiała być ranna w głowę. Nic dziwnego — przecież w czasie katastrofy rzucało nią jak piłką.
— Och, nie, nie! — znów rozległ się krzyk Müncha.
Krzyk potęgował się, przechodząc w ochrypłe rzężenie.
To przywróciło jej świadomość sytuacji. Nie trudno było odnaleźć miejsce, skąd wydobywał się głos. W głębi kabiny, tam, gdzie uderzenie o skałę rozdarło ścianę statku, spośród stosu plastyku, odłamków jakichś aparatów, podartych czasopism i książek wystawały dwie poruszające się bezradnie nogi.
Kama chwyciła za stopy i próbowała wydobyć zasypanego.
Krzyki wzmogły się jeszcze bardziej.
— Nie! Nie ruszaj! Nie! Głowa!!! Moja głowa!… — zdławiony głos wydobywał się jakby ze ściany.
Z pośpiechem zaczęła odrzucać spiętrzone przedmioty. Obraz był przerażający: z wąskiej szczeliny, między przeźroczystą ścianą a podłogą, wystawał tułów Modesta. Sama głowa znajdowała się po drugiej stronie szpary.
Ostre krawędzie płyt dotykały niemal szyi inkwizytora, grożąc w każdej chwili zwarciem się straszliwych nożyc.
Nie było ani chwili do stracenia.
Klin!… Skąd wziąć klin?! — rozpaczliwie szukała sposobu ratunku.
Wśród rumowisk walały się grube tomy.
To chyba jedyny ratunek!
Szybko, jak mogła najszybciej, poczęła wpychać je w szparę obok szyi Müncha, aby opóźnić zwieranie się płyt.
Lecz to był dopiero początek. Teraz trzeba było znaleźć coś, co posłużyłoby za dźwignię.
Wśród przedmiotów rozrzuconych w pobliżu szczeliny znalazła ów nieszczęsny taboret, którym Modest zdemolował aparaturę. Noga taboretu mogła spełnić rolę dźwigni. Z trudem wsunęła metalowy pręt w szczelinę i opierając się całym ciałem usiłowała rozszerzyć otwór.
Znów ostry ból przeszył jej ramiona. Mocniej nacisnęła dźwignię. Serce jej łomotało gwałtownie, na czoło wystąpiły krople potu.
Ten wysiłek przyniósł jednak rezultat: szczelina poszerzała się milimetr po milimetrze.
Zdawała sobie sprawę, że dobywa już ostatnich sił. Jeszcze centymetr… Jeszcze tylko kilka milimetrów…
Modest już wypchnął książki… Już wysuwa głowę… Jeszcze czoło…
Ale Kama nie może już dłużej utrzymać ciężaru.
Jeśli teraz puści…
Najszerszy odstęp między płytami znajduje się o metr od Kamy. Münch przesuwa się gwałtownymi ruchami w tym kierunku, lecz ona już nie jest w stanie utrzymać dźwigni. Z przerażeniem stwierdza, że szczelina poczyna się znów zwierać.
Co robić? On nie zdąży! Co robić? Musi przecież coś zrobić! Musi!
Czy nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni?… Bo oto desperackim ruchem wsuwa stopę w szparę…
Czuje potworny ból… Wszystko wokoło niej zdaje się zapadać w jakąś otchłań…
XIX. PIEKŁO I NIEBO
Świadomość wracała powoli.
Pierwszym wrażeniem była nieznośna pustka w głowie i obcość własnego ciała. Tępy ból w stopie i ramionach począł przywoływać z pamięci jakieś koszmarne sceny. Równocześnie jednak pojawiły się nowe wrażenia: ktoś trzymał jej rękę i delikatnie gładził dłoń.
Na pewno jest już w szpitalu.
Uniosła powieki. W półmroku ujrzała pochylony nad nią cień.
— Gdzie jestem? — wyszeptała z wysiłkiem.
Cień poruszył się, poprawiając okrywającą ją tkaninę.
— To ja…
Poznała głos Modesta.
Cofnęła gwałtownie rękę.
— Przebacz mi… — usłyszała nad sobą jego głos.
Ale ona w tej chwili nie myślała Już o tym, co było. Świadomość niebezpieczeństwa odsunęła ostatnie przeżycia na dalszy plan.
Próbowała usiąść, lecz wyczerpanie i dotkliwy ból przekreśliły z góry ten zamiar.
Nie była w stanie podnieść się o własnych siłach.
— Czy jesteś ranny? — spytała z wysiłkiem.
— Nie, Kamo, nic mi nie jest.
— Czy chcesz mi pomóc?
— Ależ tak. Co mam robić?
— Musimy się stąd wydostać… jak najprędzej! Tu nie możemy pozostać!
— Dlaczego? Dlaczego nie można tu zostać? — wyszeptał z lękiem.
— Przeciek z generatora. Widziałam… To grozi napromieniowaniem… — tłumaczyła urywanie. — Niewidzialne promienie. One zabijają…
— Gdzie? Gdzie uciekać?!
— Tu gdzieś musi być klapa awaryjna. Jest ich kilka. Okrągła płyta… w czerwonym obramowaniu. W środku uchwyt… Trzeba obrócić… dwukrotnie.
— Wiem. Widziałem…
Począł posuwać się na czworakach, obmacując w mroku ścianę.
Po kilku minutach usłyszała przytłumiony zgrzyt i do wnętrza kabiny wdarł się zimny powiew.
Modest wrócił po chwili i ostrożnie wziął dziewczynę na ręce.