Wtedy zrozumiałam, do czego zmierza. Widać było, że dziecku chce w głowie zamącić. Więc mu kiedyś o tym powiedziałam. A on na to, że niby ja nie wiem, czego chcę. Zapytałam go: „A ty czego chcesz, bo ja ciebie nie rozumiem?” Wtedy jego wzięło na szczerość i zaczął się rozwodzić: a to, że on tak dlatego ewangelię pozwala dziecku czytać, że to niby należy do literatury i że każdy człowiek kulturalny powinien to znać tak samo jak Iliadę. Pomyślałam sobie: „Stąd żeś taki łaskawy… Ale mnie nie przechytrzysz! Zobaczymy, czyje będzie na wierzchu”. I miałam rację! Kiedyś, gdy byłam z Ewką w kościele, zaczepił nas ksiądz. Ewka miała wtedy dziesięć lat. Ksiądz zaczął rozmawiać z nią, takie różne pytania zadawać, z katechizmu… A ona mu odpowiedziała tak mądrze, rozsądnie, że aż się zdziwił… i potem mówi do mnie: „Trzeba by dziecko do komunii przygotować”. A ja na to, że ona nawet nie ochrzczona, tyle co z wody… Lecz wzięłam sobie to do serca i od czasu do czasu Ewce napomykałam o tym. No, ale już dojeżdżamy — zmieniła temat. — Trzeba się przesiąść na linię „21”.
Wysiedli. Babcia Jolanta poprowadziła swego towarzysza podziemnym przejściem na inny peron.
— Chyba jednak was dowiozę na samo lotnisko! — oświadczyła po drodze. — Stąd już niedaleko.
— I co było dalej z wnuczką? — dopytywał się, wyraźnie zainteresowany opowieścią.
— Ano, w jakieś półtora roku później, jak to się mówi „bomba pękła”! Właśnie rodzice mieli wrócić z ekspedycji, gdy Ewka mówi do mnie żebym porozmawiała z nimi…
Wiedziałam, że dziecko się boi i nigdy samo się nie odważy powiedzieć. Więc chociaż zdawałam sobie sprawę, że czeka mnie ciężki orzech do zgryzienia, zaraz, po ich powrocie mówię do córki: „Ewka chce iść do komunii”… W nią jakby diabeł wstąpił: „Tego nam tylko brakowało! To mamy robota!” I zaczęła się pieklić. A gdy próbowałam przemówić jej do sumienia, to trzasnęła drzwiami i poszła do siebie. Słyszałam, jak krzyczała, że to wszystko przez niego, że nie załatwił umieszczenia dziecka w internacie. Ale potem on coś zaczął mówić i się uspokoiła. Zięć przyszedł do mnie i powiada: „Jeśli Ewka sama naprawdę chce — nie będziemy się sprzeciwiać. I że to niby zakazany owoc najlepiej smakuje. Ja sobie pomyślałam: Ty sobie mów, co chcesz, grunt, żeby Ewkę w wierze umocnić.
— Tak! Po stokroć tak!
— A potem zawołali Ewkę i wypytywali, czy jej na tym bardzo zależy i dlaczego?
Wnuczka była trochę przestraszona i język jej się plątał, ale ostatecznie wszystko dobrze poszło. Tyle, że zięć wymyślił, żeby Ewka sama się przygotowała i wszystko załatwiała, a nie ja… Chcieli ją zniechęcić…
— Biedne dziecko!
— Ale się przeliczyli. Wszystko poszło jak z płatka. A gdy zięć pół roku temu formalnie wyraził zgodę, ksiądz, nie bardzo wiedząc, co i jak, gratulował mu takiej córki… Byli też oboje — córka i zięć, i na chrzcie, i przy pierwszej komunii… I prawdę powiedziawszy złego słowa od nich nie usłyszałam od tego czasu… Po miesiącu zresztą znów musieli wyjechać… I to na całe pół roku! Już teraz piąty miesiąc mija, jak ich nie ma.
— Wielka zasługa twoja przed Bogiem…
Babcia Jolanta uśmiechnęła się gorzko.
— Kiedy właśnie, że nie wiem…
— Jak to? Przecież mówiłaś.
— Tak… ale… Właśnie nie wiem sama, co robić… Boję się, że mogę wszystko zmarnować…
I Bóg mi nie wybaczy…
Patrzył na nią z niepokojem.
— O czym mówisz, kobieto?
— Boję się, że nie potrafię zapobiec… Że ona się zmieni. W pierwszych tygodniach po uroczystości była jak aniołek… Codziennie w kościele, do Stołu Pańskiego na każdej mszy przystępuje i u spowiedzi była dwa razy… Ale później, już po wyjeździe rodziców, zaczęła się zaniedbywać… Myślałam, że po prostu za dużo ma zajęć w szkole… Ale zauważyłam, że wynajduje sobie usprawiedliwienie. Więc jej mówię: „Co z tobą, dziecko? O Bogu zapominasz?” Przyrzekała wtedy, że pójdzie do spowiedzi. Ale nie poszła… I do kościoła coraz rzadziej. A kiedy jej do sumienia próbowałam przemawiać, to tylko się zaczerwieniła i nic nie odpowiedziała. Więc poszłam do księdza i pytam, co robić. A on mówi, żeby poczekać, nie zmuszać, najwyżej delikatnie przypominać. Lecz to też nie pomaga. I tak minął miesiąc, potem drugi i trzeci, a z nią coraz gorzej. Więc zaczęłam ostrzej. Pytam: „Co to.?
Czy już Pana Jezusa nie kochasz?” A ona na to: „Sama nie wiem…”
— Jad diabelski w duszę zapuścili… Modlić się za to dziecię trzeba…
— Ach, ojcze! Stale się modlę… Ale samą modlitwą tu nic nie można zdziałać…
— A nie mówiłaś, co jej grozi? O duszach potępionych na wieki. O siarce i ogniu piekielnym? O mękach okrutnych… O Lucyfera królestwie?
— Co też ojciec mówi?! Przecież tak nie można. Wyśmiałaby mnie! Ona ma swój rozum.
Patrzył na kobietę w osłupieniu. Wypieki wystąpiły mu na policzki, a wargi poczęły drżeć nerwowo.
— Co ojcu jest? — zapytała z niepokojem.
Ale właśnie zatrzymali się na końcowej stacji i trzeba było opuścić wagon.
— To już lotnisko. Wysiadamy! — wyjaśniła biorąc pod ramię nieznajomego.
Szarpnął gwałtownie rękę i podążył sam ku wyjściu pospiesznie, nie oglądając się za siebie. Dogoniła go już na peronie.
— Co się ojcu stało?
Zatrzymał się. Chwilę patrzył na nią ponurym wzrokiem.
— Więc i ty nie wierzysz? — powiedział z żalem.
— Co znaczy „nie wierzę!” — oburzyła się babcia Jolanta.
— Nie wierzysz w piekło!
— Wierzę, ale przecież nie w takie bajki!
Mężczyzna zacisnął kurczowo powieki.
— Boże… Boże… Zmiłuj się nad nimi!… — usłyszała jego pełen rozpaczy szept.
Nad zgiełkiem rozmów i przytłumionym szumem silników górował głos megafonu:
— Kierownik wycieczki Wrocław — Rzym prosi doktora Michała Mroza o przybycie do sektora dwunastego. Za osiem minut start!
Dyżurny biura podróży jeszcze raz przebiegł wzrokiem listę. Brakowało tylko tego jednego uczestnika.
— Już dłużej nie możemy czekać — powiedział do kierownika wycieczki. — Doślę ci go następną maszyną.
— No cóż, nie ma rady. Zostawiam jego kartę.
Dyżurny stał jeszcze chwilę, czekając aż jego kolega zniknie w głębi pasażu prowadzącego na pole startowe. Potem ruszył wolno z powrotem.
Tuż przy wejściu do hallu wpadła na niego jakaś kobieta ciągnąca za sobą niewysokiego, czarno ubranego mężczyznę.
— Państwo dokąd?
— Czy samolot do Rzymu już odleciał? — spytała z nerwowym pośpiechem.
— Zaraz startuje. A pan może uczestnik wycieczki, doktor Michał…
— Tak! Tak! — przerwała gwałtownie. — Czy już nie zdąży?
— Start za trzy minuty! Tu pańska karta uczestnictwa!
Proszę tędy!
— Do Rzymu? — zapytał mężczyzna biorąc kartę.
— Tak. Do Rzymu. Niech pan nie zwleka! Odprowadzę pana!
— To ja już wrócę — oświadczyła kobieta. — Do widzenia, ojcze!
— Bóg z tobą! — zawołał mężczyzna już z daleka, podążając za urzędnikiem.
Na pole startowe przybyli niemal w ostatniej chwili.
— Miał pan szczęście! — mówił urzędnik. — Jeszcze minuta zwłoki i musiałby pan czekać do jutra albo lecieć przez Warszawę. Życzę przyjemnej podróży!
Drzwi zamknęły się i maszyna poczęła sunąć szybko w stronę szybu startowego, aby w kilkadziesiąt sekund później wznieść się w powietrze.
Dyżurny uczuł czyjeś dotknięcie. Za nim stał wysoki młody człowiek z torbą podróżną przerzuconą przez ramię.
— Czy to samolot do Rzymu? — zapytał przybyły.
— Tak, do Rzymu.
— A to pech… Spóźniłem się głupie pięć minut…
XV. MISJA
Modlił się długo i żarliwie. Półmrok wypełniający kaplicę, płomyk wiecznej lampki przed ołtarzem i cisza panująca wokoło działały kojąco po ostatnich, jakże pełnych nerwowego napięcia godzinach. Czuł się tak, jak gdyby po dalekiej, męczącej podróży wrócił w mury klasztorne, gdzie spokoju i kontemplacji nie mącą odgłosy Przemijającego Świata. Bo też łuna bijąca od ulic i gmachów tylko nieznacznie rozpraszała tu ciemności, a nawet szum „wiecznego miasta”, jakimś cudownym sposobem, nie był w stanie przekroczyć progu świątyni.