Литмир - Электронная Библиотека

Andrzej patrzył, jak Izia, nie zwracając na nic uwagi, bierze krzesło, siada i przysuwa do siebie lampę. Teraz zaczął wyjmować zza pazuchy stosy jakichś pomiętych, starych papierów i rozkładać je przed sobą. Przy tym jak zwykle lekko podskakiwał na krześle, krążył po papierach wzrokiem, jakby próbował czytać je wszystkie na raz. Od czasu do czasu poszczypywał brodawkę. Ciężko mu się było teraz do niej dostać przez gęstą, kędzierzawą szczecinę, pokrywającą mu policzki, szyję i nawet chyba uszy.

— Słuchaj, może byś się jednak ogolił — oświadczył surowo Andrzej.

— Po co? — zapytał nieuważnie Izia.

— Całe dowództwo się goli — oświadczył surowo Andrzej. — Tylko ty jeden wyglądasz jak strach na wróble.

Izia podniósł głowę i przez chwilę patrzył na Andrzeja, rozchylając szczecinę i pokazując żółte, dawno niemyte zęby.

— Tak? Wiesz co, ja tam nie mam takich ambicji. Popatrz na moją kurtkę.

Andrzej popatrzył.

— Nic by ci się nie stało, gdybyś ją załatał. Jak sam nie umiesz, i daj Daganowi.

— Wydaje mi się, że Dagan i beze mnie ma co robić… A propos, do kogo masz zamiar strzelać?

— Do kogo będzie trzeba — powiedział posępnie Andrzej.

— No, no… — Izia znowu zatopił się w papierach.

Andrzej spojrzał na zegarek. Było już za dziesięć. Westchnął, zajrzał pod stół, namacał tam buty, wyjął z nich sztywne skarpetki, powąchał je ukradkiem, potem zadarł prawą nogę i obejrzał startą piętę. Wyglądała już trochę lepiej, ale ciągle bolała. Krzywiąc się, Andrzej włożył brudne skarpetki i poruszał stopą. Skrzywił się jeszcze bardziej i sięgnął po buty. Włożył je, założył pas z pustą kaburą, poprawił i zapiął kurtkę.

— Masz — powiedział Izia i przysunął mu przez stół stertę zapisanych kartek.

— Co to jest? — zapytał Andrzej bez żadnego zainteresowania.

— Papier.

— Aaa… — Andrzej zebrał karteluszki i schował do kieszeni kurtki. — Dziękuję.

Izia znowju czytał. Szybko, jak maszyna.

Andrzej przypomniał sobie, jak nie chciał brać Izii na tę ekspedycję — z jego niechlujnym wyglądem stracha na wróble, z jego wyzywająco żydowską twarzą, z jego bezczelnym chichotem, z oczywistą nieprzydatnością do ciężkiego fizycznego wysiłku. Wiedział doskonale, że Izia dostarczy mu masę kłopotów, a pożytku z archiwariusza w warunkach polowych będzie tyle, co kot napłakał. Ale wyszło zupełnie inaczej.

To znaczy, nie do końca. Izia pierwszy obtarł nogi. Od razu obie. Był niemożliwy na wieczornych zebraniach ze swoimi idiotycznymi dowcipami nie na miejscu i nie proszoną poufałością. Trzeciego dnia pochodu udało mu się wpaść do jakiejś piwnicy i trzeba go było z niej wyciągać. Piątego dnia zgubił się i opóźnił wymarsz o kilka godzin.

W czasie potyczki na trzysta czterdziestym kilometrze zachowywał się jak ostatni kretyn i tylko cudem udało mu się przeżyć. Żołnierze z niego kpili, a Kechada ciągle się z nim kłócił. Ellizauer okazał się żydofobem i trzeba było w związku z Izia udzielić mu specjalnego upomnienia… Tak było, ale przy tym wszystkim Izia bardzo szybko stał się najbardziej popularną osobą wśród członków ekspedycji, no może poza pułkownikiem. A w pewnym sensie może nawet bardziej popularną.

Po pierwsze, umiał znaleźć wodę. Geolodzy długo i na próżno szukali źródeł, wiercili w skałach, pocili się, Organizowali wykańczające wyprawy w czasie postojów. Izia po prostu siedział na przyczepie pod koszmarnym parasolem-samoróbką i grzebał w starych papierach, których nazbierało się już kilka skrzyń. I cztery razy przepowiedział, gdzie szukać podziemnych cystern. Co prawda jedna z nich była wyschnięta, a w drugiej woda zdążyła stęchnąć, ale dwa razy ekspedycja miała wspaniałą wodę. Tylko i wyłącznie dzięki Izii.

Po drugie, znalazł magazyn oleju solarowego. Po tym fakcie antysemityzm Ellizauera stał się raczej pojęciem abstrakcyjnym. „Nienawidzę parchów — mówił do swojego głównego mechanika. — Nie ma na świecie nic gorszego od parcha. Ale nigdy nic nie miałem przeciwko Żydom! Weź na ten przykład Katzmana”…

Dalej. Izia wszystkim dostarczał papieru. Zapasy srajtaśmy skończyły się od razu po pierwszym ataku dolegliwości żołądkowych. I wtedy popularność Izii — jedynego posiadacza i stróża papierowych bogactw, w miejscu gdzie nie tylko łopianu, ale nawet kępki trawy nie było — wtedy popularność Izii sięgnęła szczytów.

Nie minęły nawet dwa tygodnie, gdy Andrzej z pewną zazdrością zauważył, że Izie lubią. Wszyscy. Nawet żołnierze, co już było absolutnie niepojęte. Podczas postojów tłoczyli się wokół niego i z otwartymi ustami słuchali jego paplaniny. Z własnej woli i z wyraźną ochotą przenosili z miejsca na miejsce jego metalowe skrzynie z dokumentami. Skarżyli mu się i wywnętrzali się przed nim, jak uczniowie przed ulubionym nauczycielem. Vogla nienawidzili, przed pułkownikiem drżeli, z naukowcami się bili, z Izia — śmiali się. Już nie z niego — z nim!… „Wie pan co, Katzman — powiedział pewnego dnia pułkownik. — Nigdy nie rozumiałem, po co są w wojsku potrzebni komisarze. Sam nigdy nie miałem komisarza, ale pana to bym chyba wziął”…

Izia skończył przeglądać jedną stertę papierów i wyjął zza pazuchy drugą.

— Jest coś ciekawego? — zapytał Andrzej. Nie dlatego że naprawdę go to interesowało, po prostu chciał jakoś wyrazić czułość, którą nagle poczuł do tego niezgrabnego, niechlujnego, a nawet nieprzyjemnego z wyglądu człowieka.

Izia nie zdążył odpowiedzieć — zdążył tylko pokręcić głową. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł pułkownik Saint-James.

— Pozwoli pan, panie radco? — zapytał.

— Oczywiście, pułkowniku — odpowiedział Andrzej, podnosząc się. — Dobry wieczór.

Izia zerwał się i podsunął pułkownikowi fotel.

— Bardzo miło z pańskiej strony, komisarzu — powiedział pułkownik i powoli, w dwóch etapach, usiadł. Wyglądał jak zwykle — starannie ubrany, świeży, pachnący wodą kolońską i dobrym tytoniem. Tylko policzki ostatnio trochę mu się zapadły, a wpadniętych oczu niemal nie było już widać. I zamiast swojej szpicruty nosił długą czarną laskę, na której opierał się, gdy stał.

— Ta skandaliczna bójka pod oknami… — zaczął pułkownik. — Muszę pana przeprosić, panie radco, za mojego żołnierza.

— Miejmy nadzieję, że to była ostatnia bójka — odparł posępnie Andrzej. — Nie mam zamiaru dłużej tego tolerować.

Pułkownik z roztargnieniem pokiwał głową.

— Żołnierze zawsze się biją — zauważył. — W armii brytyjskiej nawet się to popiera. Duch walki, zdrowa agresja i tak dalej… Ale oczywiście ma pan rację. W tak trudnych polowych warunkach to niedopuszczalne. — Odchylił się w fotelu, wyjął fajkę i zaczął ją powoli nabijać. — A potencjalnego przeciwnika w dalszym ciągu nie widać, panie radco! — powiedział żartobliwie. — Przewiduję w związku z tym poważne komplikacje dla mojego biednego sztabu generalnego. Dla panów polityków również, jeśli mam być szczery…

— Wręcz przeciwnie! — wykrzyknął Izia. — Właśnie teraz nastaną dla nas wszystkich najbardziej gorące dni! Ponieważ prawdziwego przeciwnika nie ma, trzeba go koniecznie wymyślić. A jak uczy historia, najbardziej niebezpieczny przeciwnik to przeciwnik wymyślony. Zapewniam pana, że to będzie prawdziwy potwór. Trzeba dwukrotnie zwiększyć stan liczebny armii.

— Ach tak? — powiedział pułkownik tym samym żartobliwym tonem. — Interesujące, kto go wymyśli? Czy przypadkiem nie pan, drogi komisarzu?

— Pan! — zawołał Izia triumfalnie. — Przede wszystkim pan — zaczął zaginać palce. — Po pierwsze, będziecie musieli stworzyć przy sztabie wydział propagandy politycznej…

Do drzwi ktoś zapukał i zanim Andrzej zdążył odpowiedzieć, wszedł Kechada z Ellizauerem. Kechada był ponury, Ellizauer uśmiechał się tajemniczo spod sufitu.

— Siadajcie, panowie — zaproponował chłodno Andrzej. Postukał po stole knykciami palców i zwrócił się do Izii: — Katzman, zaczynamy.

Katzman przerwał w pół słowa i z gotowością odwrócił się do Andrzeja, przekładając rękę przez oparcie fotela. Pułkownik znowu się wyprostował i położył ręce na gałce laski.

69
{"b":"111027","o":1}