Andrzej bez zastanowienia przełożył nogi przez parapet i zeskoczył do sadu, w miękką, gęstą trawę. Poszedł w stronę Budynku, strasząc świetliki, coraz głębiej zatapiając się w martwą ciszę, nie spuszczając oczu ze znajomej miedzianej klamki na dębowych drzwiach. Teraz klamka była matowa i pokryta zielonymi plamami.
Wszedł na schodki i obejrzał się. W jaskrawo oświetlonych oknach jadalni wesoło skakały, łamiąc się dziwacznie, ludzkie cienie, dobiegały słabe dźwięki muzyki i, nie wiedzieć czemu, brzęk sztućców. Machnął na to ręką, odwrócił się i nacisnął mokrą, rzeźbioną miedź. W przedpokoju panował teraz półmrok, wilgoć i stęchlizna. Rozłożysty wieszak sterczał w kącie nagi, jak martwe, uschnięte drzewo. Na marmurowych schodach nie było dywanu, nie było też metalowych prętów — zostały tylko pokryte śniedzią pierścionki, stare, pożółkłe niedopałki i jakieś śmieci na stopniach. Stawiając ciężko kroki i nie słysząc nic prócz nich i własnego oddechu, Andrzej powoli wszedł na półpiętro.
Z dawno wygasłego kominka dolatywał zapach starej spalenizny i amoniaku, coś tam szeleściło, szurało i tupało. W wielkiej sali również było zimno, ciągnęło po nogach. Z niewidocznego sufitu zwisały czarne, zakurzone szmaty, na marmurowych ścianach ciemniały niechlujne, podejrzane plamy i lśniły zacieki wilgoci. Złoto i purpura poodpadały, a dumne popiersia — gipsowe, marmurowe, brązowe i złote — ślepo, ze smutkiem spoglądały z nisz poprzez zakurzoną pajęczynę. Parkiet pod nogami skrzypiał i poddawał się przy każdym kroku, na zaśmieconej podłodze leżały kwadraty księżycowego światła, a z przodu biegła w głąb jakaś galeria, na której Andrzej nigdy wcześniej nie był. Nagle spod jego nóg wyskoczyło stado szczurów, z piskiem i tupotem przebiegło po galerii i zniknęło w ciemnościach.
Gdzie są wszyscy? — myślał bezładnie Andrzej, snując się po galerii. Co się z nimi stało? — zastanawiał się, schodząc w zatęchłe głębie budynku po łomoczących metalowych schodach. Jak to się stało? — dumał, chodząc od pokoju do pokoju. Pod jego nogami chrzęścił tynk i potłuczone szkło, mlaskało porośnięte puszystymi kępkami pleśni błoto… Słodkawo pachniało rozkładem, gdzieś tykała, spadając kropla po kropli, woda, a na obdartych ścianach czerniały ogromne, oprawione w potężne ramy obrazy, na których nie można było nic zobaczyć…
Teraz już zawsze tak tu będzie, pomyślał Andrzej. Zrobiłem coś takiego, wszyscy zrobiliśmy coś takiego, że teraz już zawsze tak tu będzie. Budynek nie ruszy się już stąd, zostanie tu na zawsze, będzie gnić i niszczeć, jak każdy zwyczajny, stary dom, i w końcu rozbiją go żeliwnymi babami, śmieci spalą, a opalone cegły wywiozą na wysypisko… Ani jednego głosu! I w ogóle ani jednego dźwięku, tylko zrozpaczone szczury piszczą po kątach…
Zobaczył ogromną szwedzką szafę z rozsuwanymi drzwiami i nagle przypomniał sobie, że taka sama szafa stoi w jego małym pokoiku — sześć metrów kwadratowych, jedyne okno wychodzi na podwórko-studnię, obok kuchnia. Na szafie pełno starych gazet, zwiniętych w rulony plakatów, które przed wojną zbierał ojciec, i jeszcze jakieś papiery, śmieci… Gdy ogromnemu szczurowi pułapka przytrzasnęła pyszczek, udało mu się jakoś wejść na tę szafę, długo tam szeleścił i kręcił się, i każdej nocy Andrzej bał się, że spadnie mu na głowę. Kiedyś wziął lornetkę i z daleka, z parapetu popatrzył, co się tam dzieje w tych papierach. I zobaczył — albo może wydawało mu się, że zobaczył? — sterczące uszy, szary łepek i straszny, błyszczący, jakby polakierowany pęcherz zamiast mordki. Wyglądało to tak okropnie, że wybiegł ze swojego pokoju i przez jakiś czas siedział w korytarzu na skrzyni, czując, że go mdli. Był sam w mieszkaniu, nie miał się kogo wstydzić, ale i tak było mu wstyd za swój strach. W końcu wstał, poszedł do dużego pokoju i nastawił na patefonie: „Riorita”. A po kilku dniach w jego pokoiku pojawił się mdlący słodkawy zapach, taki jak tutaj…
W głębokim jak studnia pomieszczeniu z łukowym sklepieniem dziwnie i nieoczekiwanie świeciły rzędy ołowianych piszczałek ogromnych organów, martwych od dawna, ostygłych, niemych, jak zapuszczony cmentarz muzyki. Obok krzesła organisty leżał skulony człowieczek owinięty podartym dywanem, przy jego głowie lśniła pusta butelka po wódce. Andrzej zrozumiał, że to naprawdę koniec, i pospiesznie poszedł do wyjścia.
Schodząc ze schodków do swojego sadu, zobaczył Izie. Izia był pijany, wyjątkowo rozczochrany i nieporządny. Stał, chwiejąc się, jedną ręką trzymał się jabłoni i patrzył na Budynek. Jego zęby, odsłonięte w zastygłym uśmiechu, błyszczały w mroku.
— Po wszystkim — powiedział Andrzej. — Koniec.
— Majaczenie wzburzonego sumienia! — powiedział niewyraźnie Izia.
— Tylko szczury biegają. Zgnilizna.
— Majaczenie wzburzonego sumienia… — powtórzył Izia i zachichotał.
CZĘŚĆ 5. PRZERWANIE CIĄGŁOŚCI
ROZDZIAŁ 1
Pokonując odruch wymiotny, Andrzej przełknął ostatnią łyżkę brei, ze wstrętem odrzucił manierkę i sięgnął po kubek. Herbata była jeszcze gorąca. Andrzej wziął kubek w dłonie i zaczął pić małymi łykami, wpatrując się w syczący ognik benzynowej lampy. Herbata była okropnie mocna, za długo stała, jechało od niej miotłą. Miała nieprzyjemny posmak — może od tej wstrętnej wody, której nabrali na osiemset dwudziestym kilometrze, albo może Kechada znowu dosypał całemu kierownictwu tego świństwa od biegunki. A może po prostu kubek został źle umyty — był dzisiaj jakiś taki tłusty i lepki.
Za oknem na dole żołnierze brzęczeli kociołkami. Dowcipniś Tewosian palnął coś o Wywłoce, żołnierze zarechotali. W tym momencie rozległ się ryk sierżanta Vogla: „Na służbę idziecie, czy babie do wyra, płazy jedne! Dlaczego boso? Gdzie wasze buty, troglodyto?” Ponury głos zaczaj tłumaczyć, że nogi ma obtarte do mięsa, a miejscami nawet do kości. „Zamknijcie gębę, byku niechrzczony! Natychmiast założyć buty i na służbę! Szybciej!”…
Andrzej z przyjemnością poruszał pod stołem palcami bosych stóp. Na chłodnym parkiecie nogi już trochę odpoczęły. Przydałaby się miska z zimną wodą. Włożyłoby się do niej nogi… Zajrzał do kubka. Była jeszcze połowa herbaty i Andrzej, przeklinając w myśli to wszystko, nieoczekiwanie dla samego siebie wypił tę resztę trzema ogromnymi łapczywymi łykami. W żołądku od razu zaburczało. Przez jakiś czas Andrzej z niepokojem przysłuchiwał się temu, co się tam dzieje, potem odstawił kubek, wytarł pot grzbietem dłoni i popatrzył na metalową skrzynię z dokumentami. Trzeba wyjąć wczorajsze raporty. Nie miał ochoty. Zdążę. Położyłbym się teraz, wyciągnął na całą długość, przykrył kurtką i zamknął oczy gdzieś tak na sześćset minut…
Za oknem nagle zawarczał wściekle silnik traktora. Zabrzęczały w oknach resztki szyb, na podłogę obok lampy upadł kawałek tynku. Pusty kubek drżąc przesuwał się w kierunku krawędzi stołu. Andrzej skrzywił się, wstał, poczłapał bosymi stopami do okna i wyjrzał.
Poczuł na twarzy żar nie ostygłej ulicy, gryzący dym z rury wydechowej i mdlący smród rozgrzanego oleju. W zakurzonym świetle przenośnego reflektora brodaci ludzie, siedząc na jezdni, leniwie grzebali łyżkami w manierkach i kociołkach. Wszyscy byli bosi i prawie wszyscy rozebrani do pasa. Spocone białe ciała lśniły, twarze wydawały się czarne. Dłonie również były czarne, jakby wszyscy mieli rękawiczki. Andrzej zdał sobie sprawę, że nikogo nie poznaje. Stado nieznajomych nagich małp… W kręgu światła pojawił się sierżant Vogel z ogromnym aluminiowym czajnikiem w ręku. Małpy zaczęły się ruszać, wiercić i wyciągnęły w stronę czajnika swoje kubki. Odsuwając kubki wolną ręką, sierżant zaczął coś krzyczeć. Zagłuszał go łoskot silnika.
Andrzej wrócił do stołu, szarpnięciem podniósł wieko skrzyni, wyciągnął dziennik i wczorajsze raporty. Na stół upadł jeszcze jeden kawałek tynku. Andrzej spojrzał w górę. Pokój był bardzo wysoki — mógł mieć cztery, może nawet pięć metrów. Modelowany sufit miejscami poodpadał, widać było dranicę. Przywoływało to słodkie wspomnienia domowych pierogów z powidłami, które podawano do ogromnych ilości cudownie zaparzonej, klarownej, podawanej w przezroczystych szklankach z cieniutkiego szkła herbaty. Z cytryną. A można było po prostu wziąć pustą szklankę i nalać sobie w kuchni zimnej wody… ile się tylko chciało…