Na stole stała teraz już tylko flacha, a wszyscy uczestnicy zabawy podpierali rozczochrane głowy i półgłosem śpiewali: „Tam w głuchym stepie zamarzał woźnica…” Z jasnych aryjskich oczu Fritza kapały wielkie łzy. Andrzej właśnie miał przyłączyć się do chóru, gdy ktoś zapukał do drzwi. Otworzył. Jakaś okutana w chustę kobieta w halce i butach na gołych nogach zapytała, czy jest tutaj stróż. Andrzej obudził Wana szturchańcami, wyjaśnił mu, gdzie jest i czego od niego chcą. Wan uważnie go wysłuchał, powiedział: „Dziękuję, Andrzeju” i wyszedł szurając nogami. Pozostali dośpiewali „Woźnicę” i wujek Jura zaproponował, żeby wypić „coby w domu awantur nie było”, ale okazało się, że Fritz śpi, a zatem nie może się z nim trącić.
— Koniec — powiedział wujek Jura. — Znaczy się, to będzie ostatni…
Ale zanim wypili tego ostatniego, Izia Katzman, nagle dziwnie poważny, zaśpiewał solo jeszcze jedną piosenkę, którą Andrzej nie do końca pojmował, a wujek Jura chyba rozumiał doskonale. Był w niej refren „Ave Maria!” i niesamowita, jakby z innej planety, zwrotka:
Zagnali proroka do republiki Korni,
A on się przewrócił na łeb w krzak lebiody,
A śledczy dostał w komitecie miejskim
Ulgowe skierowanie na miesiąc do Teberdy…
Gdy Izia skończył śpiewać, przez jakiś czas panowała cisza. Wreszcie wujek Jura trzasnął pudową pięścią w blat stołu, długo i wymyślnie zaklął, po czym chwycił szklankę i wpił się w nią bez żadnych toastów. Kensi, w wyniku jakichś tylko dla niego oczywistych skojarzeń, wyjątkowo nieprzyjemnym piskliwym i wściekłym głosem zaśpiewał inną, wyraźnie marszową pieśń, w której była mowa o tym, że jeśli wszyscy japońscy żołnierze zaczną się jednocześnie modlić pod Wielkim Chińskim Murem, to nad pustynią Gobi zabłyśnie tęcza; że dzisiaj armia imperatora jest w Londynie, jutro będzie w Moskwie, a rano wypije herbatą w Chicago; że synowie Yamato rozsiedli się na brzegach Hangu i łowią krokodyle na wędką… Potem zamilkł, próbował zapalić, złamał kilka zapałek i nagle opowiedział o pewnej dziewczynce, z którą przyjaźnił się na Okinawie — miała czternaście lat i mieszkała w domu naprzeciwko. Pewnego dnia pijani żołnierze zgwałcili ją, a gdy ojciec poszedł ze skargą na policję, zabrali jego i dziewczynkę, i Kensi już nigdy więcej ich nie widział…
Wszyscy milczeli. Do stołowego zajrzał Wan i zawołał Kensiego.
— Takie to sprawy… — powiedział ponuro wujek Jura. — I popatrz, czy to na Zachodzie, czy u nas w Rosji, czy u żółtków — wszędzie jedno i to samo. Grzeszna władza. Nie, bracia, ja tam nie mam czego żałować. Już lepiej tutaj…
Wrócił blady, niespokojny Kensi i zaczął szukać swojego pasa. Mundur miał już zapięty na wszystkie guziki.
— Stało się coś? — zapytał Andrzej.
— Tak. Stało się — odpowiedział ponuro Kensi, poprawiając kaburę. — Donald Cooper zastrzelił się. Jakąś godzinę temu.
CZĘŚĆ 2. ŚLEDCZY
ROZDZIAŁ 1
Andrzeja nagle potwornie rozbolała głowa. Ze wstrętem zdusił w przepełnionej popielniczce niedopałek, wysunął środkową szufladę stołu i sprawdził, czy nie ma tam jakichś tabletek. Nie było. Na starych papierach leżał duży wojskowy pistolet, po kątach chowały się różne biurowe drobiazgi w podniszczonych kartonowych pudełkach, walały się ogryzki ołówków, tytoń, kilka połamanych papierosów. Od tego wszystkiego ból jeszcze się nasilił. Andrzej z trzaskiem wsunął szufladę, podparł głowę rękami, tak żeby dłonie zasłaniały oczy, i przez szczeliny między palcami patrzył na Petera Błoka.
Peter Błok, zwany Ciotą, siedział na taborecie, czerwone ręce pokornie złożył na kościstych kolanach i obojętnie mrugał, od czasu do czasu się oblizując. Najwyraźniej nie bolała go głowa, ale chyba chciało mu się pić. I pewnie palić. Andrzej z wysiłkiem oderwał dłonie od twarzy, nalał sobie z karafki ciepłej wody i, pokonując odruch wymiotny, wypił pół szklanki. Peter Błok oblizał się. Jego szare oczy przez cały czas były puste i bez wyrazu. Tylko na chudej, brudnej szyi, sterczącej z rozpiętego kołnierzyka koszuli, zjechała na dół i z powrotem podskoczyła do podbródka wielka chrząstkowata grdyka.
— No? — powiedział Andrzej.
— Nie wiem — odparł ochryple Ciota. — Nic takiego nie pamiętam.
Bydlę, pomyślał Andrzej. Zwierzę.
— Jak panu się to udaje? — zapytał. — Obrabiał pan spożywczy w zaułku Wełnianym; kiedy — pamięta pan, z kim — też pan pamięta. Dobrze. Kawiarnię Drejdusa pan obrabiał, kiedy i z kim — pamięta pan doskonale. A o sklepie Hoffstattera pan, nie wiedzieć czemu, zapomniał. A przecież to pańska ostatnia sprawa, Błok.
— Ja nic nie wiem, panie śledczy — powiedział Ciota z obrzydliwym szacunkiem. — Ktoś mnie, za przeproszeniem, wrabia. Jak po Drejdusie żeśmy z tym skończyli, jak my, znaczy, wybraliśmy drogę ostatecznej poprawy i pożytecznej pracy, to, znaczy się, ja już więcej nic takiego nie robiłem.
— Hoffstatter pana rozpoznał.
— Ja bardzo przepraszam, panie śledczy — teraz w głosie Cioty! wyraźnie słychać było ironię. — Ale przecież każdy wie, że pan Hoffstatter jest tego… ten… Jemu się, znaczy, wszystko poplątało. W sklepie u niego bywałem, to prawda, po kartofle, po cebulę… Już wcześniej zauważyłem, że z jego głową nie wszystko jest w porządku! Gdybym wiedział, co z tego wyjdzie, przestałbym do niego chodzić a tak to tego…
— Córka Hoffstattera też pana rozpoznała. To pan groził jej nożem.
— Nic takiego nie było. Coś tam owszem, ale co to, to nie. To ona do mnie z nożem leciała! Przycisnęła mnie tam kiedyś u nich w spiżarni, ledwie się wyrwałem. Ona jest przecież szurnięta na tle seksualnym, przed nią mężczyźni z okolicy po kątach się chowają… — Cioti znowu się oblizał. — Mówi do mnie: chodź do magazynu, sam sobie mówi, kapustę wybierzesz…
— To już słyszałem. Niech pan lepiej powtórzy jeszcze raz gdzie pan był i co pan robił w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty. Szczegółowo, począwszy od momentu włączenia słońca.
Ciota wniósł oczy do sufitu.
— Znaczy się, tak — zaczął. — Gdy włączyli słońce, siedziałem w piwiarni na rogu Dziewiarskiego i Drugiego i grałem w karty. Potem Jack Liver zaproponował, żebyśmy poszli do innej piwiarni. Poszliśmy, a po drodze wstąpiliśmy do Jacka. Chcieliśmy zabrać jego babę, ale zostaliśmy tam i zaczęliśmy pić. Jack nachlał się, jego kobita położyła go spać, a mnie wygoniła. Poszedłem do domu, a byłem ciężko nagrzany i po drodze wpadłem na jakichś, też pijanych, nie znam ich, nigdy wcześniej nie widziałem. Tak mnie stłukł że potem to już nic więcej nie pamiętam, przecknąłem się rano nad i urwiskiem, ledwo się doczłapałem do domu. Położyłem się spać i wtedy po mnie przyszli…
Andrzej przejrzał akta sprawy i znalazł ekspertyzę medyczną. Świstek był już lekko podniszczony.
— Potwierdza się tylko to, że był pan pijany. Ekspertyza nie stwierdza pobicia. Na pańskim ciele nie znaleziono żadnych śladów.
— Znaczy się, porządna robota — powiedział z aprobatą Ciota. — Znaczy się, mieli pończochy z piaskiem… Do tej pory wszystkie żebra mnie bolą… a nie chcą mnie odesłać do szpitala. Zdechnę tu i będziecie za to odpowiadać…
— Przez trzy dni nic pana nie bolało, a jak tylko przedstawili panu akt ekspertyzy, od razu zaczęło boleć…
— Jak to nie bolało? Tak mnie bolało, że już nie mogłem wytrzymać, no to zacząłem się skarżyć.
— Niech pan przestanie kłamać, Błok — powiedział zmęczonym głosem Andrzej. — Przykro słuchać…
Niedobrze mu było przez tego wstrętnego typa. Bandyta, gangster, przyłapany na gorącym uczynku, a nijak nie można go podejść… Doświadczenia nie mam, ot co. Inni rozwalają takich błyskawicznie. Ciota zaczął tymczasem żałośnie wzdychać, skrzywił się, przewrócił oczami i, cicho jęcząc, pokręcił się na krześle, mając najwyraźniej zamiar jakoś sprytnie zemdleć, żeby dali mu wody i odesłali do celi. Andrzej przez szczeliny między palcami z nienawiścią obserwował te jego obrzydliwe manipulacje. No, dawaj, dawaj, pomyślał. Spróbuj tylko zarzygać podłogę, już ja cię, sukinsynu, zmuszę, żebyś wszystko bibułą wytarł…