Coś się ze mną stało przez te ostanie lata, pomyślał. Coś straciłem.. Cel straciłem. Jakieś pięć lat temu dokładnie wiedziałem, po co robię to czy tamto. A teraz nie wiem. Wiem, że Chnojpeka trzeba zastrzelić. Ale dlaczego — nie rozumiem. To znaczy, rozumiem, że wtedy będzie mi dużo łatwiej pracować, ale po co ma mi być łatwiej pracować? Przecież to potrzebne tylko mnie. Dla samego siebie. Ile ja już lat żyję dla samego siebie… Może to i słuszne: nikt nie będzie za mnie dla mnie żył, trzeba się samemu o to zatroszczyć. Ale to przecież nudne, smutne, nie mam już siły… i wyboru też nie mam, pomyślał. Oto co zrozumiałem. Człowiek nie umie i nie może niczego, oprócz życia dla siebie. Andrzej aż zazgrzytał zębami od beznadziejnej jasności i konkretności tej myśli.
Wyszedł z grobowca w cień kolumn i zmrużył oczy. Żółty rozpalony plac z setką pustych postumentów leżał przed nim. Stąd, jak z pieca, napływały fale gorącego powietrza. Upał, pragnienie, wycieńczenie… To był świat, w którym trzeba było żyć, a zatem także działać.
Izia spał z głową wspartą na otwartym tomiku, wyciągnięty na kamiennych płytach w cieniu. Na spodniach z tyłu ziała ogromna dziura, buty były dziwacznie wykoślawione. Potem jechało od niego na kilometr. Niemowa też tutaj był — siedział w kucki z zamkniętymi oczami, opierając się plecami o kolumnę. Na kolanach miał automat.
— Wstawać — powiedział Andrzej zmęczonym głosem. Niemowa otworzył oczy i wstał. Izia podniósł głowę i popatrzył na Andrzeja spod spuchniętych powiek.
— Gdzie Pak? — zapytał Andrzej rozglądając się.
Izia usiadł, wczepił się zgiętymi palcami w swoją zakurzoną czuprynę i zaczął się drapać.
— Cholera… — zamamrotał niezrozumiale. — Słuchaj, jestem potwornie głodny… Ile można?
— Zaraz pójdziemy — powiedział Andrzej. Cały czas się rozglądał. — Gdzie jest Pak?
— Poszeeeautekii — odpowiedział Izia, ziewając rozdzierająco. — O żeż ty, ale mnie rozebrało…
— Gdzie poszedł?
— Do biblioteki. — Izia podskoczył, podniósł swój tomik i zaczął wpychać go do plecaka. — Zdecydowaliśmy, że on na razie wybierze książki… Która to godzina? Zegarek mi stanął.
Andrzej spojrzał na swój.
— Trzecia. Idziemy.
— Może byśmy najpierw coś zjedli? — zaproponował nieśmiało Izia.
— Po drodze — powiedział Andrzej.
Czuł niejasny niepokój. Coś mu się nie podobało. Coś było nie tak. Wziął od Niemowy automat i, mrużąc oczy, wszedł na rozpalone schody.
— No tak… — warczał z tyłu Izia. — Teraz to jeść po drodze… Ja tu na niego czekam, a on mi nawet zjeść jak należy nie pozwala… Niemowa, daj mi plecak…
Andrzej, nie oglądając się, szedł szybko pomiędzy postumentami. Też mu się chciało jeść, ssało go okropnie, ale coś nie pozwalało mu zwolnić. Poprawił na ramieniu pasek od automatu i znowu przelotnie spojrzał na zegarek. Przez cały czas była za minutę trzecia. Podniósł nadgarstek do ucha. Zegarek stał.
— Ej, panie radco! — zawołał Izia. — Trzymaj pan!
Andrzej zatrzymał się i wziął od niego dwa suchary z tłustą konserwowaną świniną. Izia już z apetytem chrumkał i ciamkał. Oglądając po drodze kanapkę — z której strony najwygodniej zacząć — Andrzej zapytał:
— Kiedy Pak poszedł?
— Prawie od razu — odparł Izia z pełnymi ustami. — Obejrzeliśmy ten panteon, nie znaleźliśmy nic ciekawego i poszedł.
— Niepotrzebnie — powiedział Andrzej. Zrozumiał już, co go niepokoiło.
— Co niepotrzebnie? Andrzej nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ 4
Paka w bibliotece nie było. Oczywiście, nie miał nawet zamiaru tu przychodzić. Książki leżały nie ruszone.
— Dziwne… — powiedział zaskoczony Izia, kręcąc głową. — Powiedział przecież, że wybierze wszystkie socjologiczne…
— Powiedział, powiedział… — wycedził przez zęby Andrzej. Kopnął pierwszy z brzegu opasły tom, odwrócił się i zbiegł po schodach. A jednak. Jednak oszukał. Skośnooki oszust. Dalekowschodni Żyd… Właściwie nie wiedział sam, na czym polegało to oszustwo dalekowschodniego Żyda, ale całym sobą czuł — oszukał!
Szli teraz blisko ścian — Andrzej po prawej stronie ulicy, Niemowa, który też już zrozumiał, że sprawa nie wygląda dobrze, po lewej. Izia chciał iść środkiem, ale Andrzej tak na niego naskoczył, że archiwariusz błyskawicznie cofnął się i teraz szedł za nim krok w krok, sapiąc z oburzeniem i pogardliwie prychając. Widoczność była kiepska, na jakieś pięćdziesiąt metrów, dalej ulica wyglądała jak zanurzona w akwarium — wszystko drżało, migotało, błyszczało. Nawet coś w rodzaju wodorostów kołysało się nad jezdnią.
Gdy podeszli do kina, Niemowa nagle przystanął. Obserwujący go kątem oka Andrzej również się zatrzymał. Niemowa stał nieruchomo, jakby czemuś się przysłuchując. W opuszczonej ręce trzymał topór.
— Jedzie spalenizną… — powiedział cicho Izia.
Andrzej od razu poczuł zapach spalenizny. Aha, pomyślał, zaciskając zęby.
Niemowa podniósł rękę z siekierą, machnął w stronę ulicy i poszedł dalej. Przeszli jeszcze ze dwieście metrów, zachowując maksymalną ostrożność. Coraz mocniej pachniało spalenizną. Woń gorącego metalu, płonących szmat, oleju solarowego i jeszcze jakiś słodkawy, niemal apetyczny zapach. Co się tam stało? — zastanawiał się Andrzej, zaciskając zęby do chrzęstu w skroniach. Co on tam narobił? — myślał ze smutkiem. Co się tam pali? Bo że się pali, nie miał wątpliwości… Wtedy zobaczył Paka.
Od razu pomyślał, że to on — trup miał na sobie znajomą kurtkę z wyblakłej błękitnej serży. Nikt inny w obozie nie miał takiej kurtki. Koreańczyk leżał na rogu, z rozrzuconymi nogami, z głową na automacie samoróbce. Krótka lufa automatu była wycelowana w stronę obozu. Pak wyglądał dziwnie grubo, jak napompowany. Dłonie miał czarnosine i błyszczące.
Andrzej nie zdążył jeszcze do końca zrozumieć, co właściwie widzi, gdy Izia z charkotem odepchnął go, depcząc mu po nogach, rzucił się na skrzyżowanie i padł na kolana obok trupa. Andrzej przełknął ślinę i popatrzył na Niemowę. Niemowa energicznie kiwał głową i wskazywał toporem coś przed nimi. Na samej granicy widoczności Andrzej zobaczył jeszcze jedno ciało. Ktoś leżał na środku ulicy, też gruby i czarny. Poprzez drgające powietrze można było teraz zobaczyć, jak nad dachami domów unosi się zniekształcony refrakcją słup szarego dymu.
Andrzej opuścił automat i szybko przeciął skrzyżowanie. Izia już wstał z kolan. Podchodząc do niego Andrzej zrozumiał dlaczego — od trupa w błękitnej kurtce nieznośnie jechało czymś słodkawym i mdlącym.
— Mój Boże… — powiedział Izia, odwracając do Andrzeja zlaną potem, zmartwiałą twarz. — Zabili go, dranie… Wszyscy razem nie są warci jego jednego…
Andrzej przelotnie popatrzył pod nogi, na straszną, rozdętą kukłę z czarnym wrzodem zamiast karku. Słońce słabo odbijało od rozsypanych obok miedzianych gilz. Andrzej ominął Izie. I już się nie chowając, nie garbiąc, przeciął ulicę i podszedł do drugiej rozdętej kukły, nad którą kucał Niemowa.
Trup leżał na plecach. Twarz miała potwornie opuchniętą i czarną, ale Andrzej mimo to go rozpoznał: Ted Kamiński, specjalista od pomiarów, zastępca Kechady. Najstraszniejsze było to, że miał na sobie tylko slipki i waciak, jaki nosili kierowcy. Najwidoczniej dostał serię w plecy i kule przeszły na wylot — na piersiach waciak był cały w dziurach, z których sterczały kępki szarej watoliny. Pięć metrów dalej leżał automat bez magazynka.
Niemowa położył Andrzejowi rękę na ramieniu i pokazał coś przed sobą. Tam, po prawej stronie ulicy, opierał się o ścianę jeszcze jeden skulony trup. Permiak. Najwidoczniej trafili go na środku ulicy, na bruku była jeszcze czarna zaschnięta plama, ale konając do-czołgał się do ściany, zostawiając za sobą gęsty czarny ślad, i tam umarł, wykręcając głowę i z całych sił przyciskając ręce do rozerwanego kulami brzucha.
Zabijali się w przystępie niepohamowanej wściekłości, jak rozjuszone drapieżniki, jak rozzłoszczone tarantule, jak oszalałe z głodu szczury. Jak ludzie.