Andrzej z całych sił naciskał miedzianą klamkę, ale jakby przyrosła do drewna drzwi. Dom sunął coraz szybciej, Andrzej biegł, wlókł się za nim jak za odjeżdżającym pociągiem, szarpał za klamkę, nagle potknął się i upadł, jego zaciśnięte palce ześliznęły siei z gładkich miedzianych zawijasów, uderzył w coś mocno głową, pociemniało mu w oczach i chrupnęło w czaszce. Ale widział jeszcze, jak dom się cofa, w biegu gasi okna, skręca za żółtą ścianę synagogi, znika, znów się pojawia, jakby wyglądając zza rogu dwoma ostatnimi oświetlonymi oknami. Potem te okna też zgasły i zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 3
Siedział na ławce przed idiotyczną cementową misą fontanny i przyciskał mokrą, nagrzaną chusteczkę do potężnej, niemiłej w dotyku śliwy nad prawym okiem. Nic nie widział, w głowie łupało tak, że bał się, czy nie pękła czaszka, bolały rozbite kolana, stłuczony łokieć zdrętwiał, ale wszystko wskazywało na to, że już wkrótce da o sobie znać. A zresztą może tak było lepiej. Dzięki temu wydarzenia nabierały ordynarnego realizmu. Nie było żadnego Budynku, żadnego Stratega i ciemnej kałuży pod stołem, nie było szachów ani zdrady. Istniał tylko człowiek w ciemnościach, który się zagapił, przeleciał przez cementową barierkę i wyrżnął prosto w tę kretyńską misę, przywalił głupim łbem i całą resztą o mokre cementowe dno…
Oczywiście, Andrzej doskonale wiedział, że to wszystko nie jest takie proste. Ale przyjemnie było myśleć, że może jednak po prostu szedł, zahaczył i przywalił — wtedy cała sytuacja robiła się nawet zabawna, a przynajmniej wygodna. I co ja mam teraz robić, myślał mgliście. No, znalazłem ten Budynek, byłem w nim, widział wszystko na własne oczy… I co dalej? Nie maltretujcie mojej głowy, mojej biednej bolącej głowy tym całym rozprawianiem o plotkach, mitach i innej propagandzie. To po pierwsze. Nie męczcie… A zresztą, przepraszam — zdaje się, że to ja wszystkich tym męczyłem. Trzeba natychmiast wypuścić tego… jak go tam… tego z fletem. Ciekawe, czy ta jego Ella też grała tam w szachy?… Do licha jak mnie boli głowa…
Chustka była już zupełnie ciepła. Andrzej, stękając, podniósł; się, doczłapał do fontanny, przechylił się i potrzymał mokrą szmatkę; pod lodowatym strumieniem. W śliwie ktoś od wewnątrz tłukł gorąco i wściekle. Masz swój mit. I miraż… Wyżął chusteczkę, znowu przyłożył do bolącego miejsca i popatrzył na drugą stronę ulicy. Grubas spał dalej. Tłuste bydlę, pomyślał ze złością Andrzej. I to się nazywa, że jest na służbie. Po co ja cię ze sobą brałem? Sto razy mogli mnie tu stuknąć… No jasne, a to bydlę by się wyspało, przyjechało rano do prokuratury i zameldowało jakby nigdy nic: pan śledczy, jak wszedł wczoraj do Czerwonego Budynku, tak się więcej nie pokazał… Przez chwilę Andrzej zabawiał się myślą, jak dobrze by było zaczerpnąć teraz wiadro lodowatej wody, podkraść się do tego tłustego drania i wylać mu ją za kołnierz. Dopiero by podskoczył. Podobnie się chłopaki zabawiali na zebraniach: przyśnie któryś, to mu but za sznurówkę do przyrodzenia przywiążą, a potem położą mu go na mordzie. Ten się budzi, wścieka i z potworną siła ciska but przed siebie… Śmiechu było…
Andrzej wrócił na ławkę i zobaczył, że ma sąsiada. Jakiś malutki, chudziutki człowieczek, cały na czarno, nawet koszulę miał czarną, siedział założywszy nogę na nogę i trzymając na kolanach staromodny melonik. Pewnie stróż przy synagodze. Andrzej ciężko usiadł obok niego, delikatnie obmacując śliwę.
— No dobrze — powiedział człowieczek jasnym, starczym głosem. — A co będzie dalej?
— Nic takiego — odpowiedział Andrzej. — Wszystkich wyłapiemy. Ja tej sprawy tak nie zostawię.
— A później? — nalegał staruszek.
— Nie wiem — zastanowił się Andrzej. — Może pojawi się jeszcze jakieś inne draństwo. Eksperyment to Eksperyment. Trochę potrwa.
— Wieczność — zauważył staruszek. — Zgodnie z dowolną religią to wieczność.
— Religia nie ma tu nic do rzeczy — zaprotestował Andrzej.
— Nawet teraz tak pan myśli? — zdziwił się staruszek.
— Oczywiście. Zawsze tak myślałem.
— Dobrze, na razie o tym nie mówmy. Eksperyment to Eksperyment, sznurek to tylko zwykły sznurek… wielu się tak pociesza. Prawie wszyscy. Zresztą tego nie przewidziała żadna religia. Ale ja nie o tym. Dlaczego nawet tutaj pozostawiono nam wolną wolę? Wydawałoby się, że w królestwie absolutnego zła, w królestwie, na bramie którego napisano: „Porzućcie wszelką nadzieję…”
Andrzej czekał na dalszy ciąg, nie doczekał się i powiedział:
— Pan to sobie jakoś dziwnie wyobraża. To nie jest królestwo absolutnego zła. To raczej chaos, który mamy uporządkować. A jak zdołalibyśmy go uporządkować, gdybyśmy nie mieli wolnej woli?
— Interesująca myśl — odparł staruszek z zadumą. — Nigdy mi to nie przyszło do głowy. To znaczy, pan uważa, że mamy jeszcze jedną szansę? Coś w rodzaju batalionu karnego — zmyć krwią swoje grzechy w pierwszym szeregu odwiecznej walki dobra ze złem…
— Ale dlaczego „ze złem”? — zapytał Andrzej, coraz bardziej się irytując. — Zło to coś ukierunkowanego…
— Jest pan manichejczykiem! — przerwał mu staruszek.
— Jestem komsomolcem! — sprzeciwił się Andrzej, czując przypływ niezwykłej wiary i pewności siebie. — Zło zawsze było zjawiskiem klasowym. Nie ma zła ogólnego. A tutaj wszystko jest przemieszane, dlatego że tutaj jest Eksperyment. Dano nam chaos i albo nie poradzimy sobie i powrócimy do tego, co było tam — klasowego podziału i innego draństwa; albo okiełznamy chaos i przetworzymy go w nowe, piękne formy stosunków międzyludzkich, zwane komunizmem…
Staruszek oszołomiony milczał dłuższą chwilę.
— No, no — powiedział w końcu ogromnie zdziwiony. — Kto by pomyślał, kto by przypuszczał… Propaganda komunistyczna — tutaj! To nawet nie schizma, to… — zamilkł. — Zresztą… przecież idee komunizmu bliskie są ideom wczesnego chrześcijaństwa…
— To kłamstwo! — zaprzeczył rozgniewany Andrzej. — Wymysł popów. Wczesne chrześcijaństwo to ideologia pokory, ideologia niewolników. A my jesteśmy buntownikami! Nie zostawimy tutaj kamienia na kamieniu, a potem wrócimy do siebie i wszystko zmienimy, tak jak zmieniliśmy tutaj!
— Pan jest Lucyferem — w głosie staruszka był nabożny strach. — Demonie pychy! Czyżby się pan nie poddał?
Andrzej starannie przełożył chusteczkę na chłodną stronę i podejrzliwie popatrzył na staruszka.
— Lucyfer?..: Taak. A kim pan właściwe jest?
— Jestem prochem — krótko odpowiedział staruszek.
— Hmm… — Trudno było zaprzeczyć.
— Jestem nikim — uściślił staruszek. — Tam byłem nikim i tutaj też jestem nikim — zamilkł. — Dał mi pan nadzieję — oświadczył nagle. — Tak, tak, tak! Nie wyobraża pan sobie, jak dziwnie… jak radośnie słucha się pańskich słów! Rzeczywiście, skoro pozostawiono nam wolną wolę, to dlaczego pokora i męka miałyby być obowiązkiem?… Stanowczo nasze spotkanie będę uważał za najważniejszy epizod mojego pobytu tutaj…
Andrzej przyglądał mu się z nieprzyjazną uwagą. Drwi sobie, stary cap… Nie, chyba nie… Stróż z synagogi? Synagoga!
— Przepraszam bardzo — zapytał grzecznie. — Od dawna pan tutaj siedzi? Mam na myśli tę ławkę.
— Nie, nie bardzo. Najpierw siedziałem na stołeczku, w tamtej bramie, tam jest taki stołeczek… A gdy dom się oddalił, przyszedłem tutaj.
— Aha — powiedział Andrzej. — To znaczy, że widział pan dom?
— Oczywiście! — odpowiedział z godnością staruszek. — Trudno go nie widzieć. Siedziałem, słuchałem muzyki i płakałem.
— Płakałem… — powtórzył Andrzej, próbując coś zrozumieć. — Niech mi pan powie, czy jest pan Żydem?
Staruszek drgnął.
— Mój Boże, nie! Co za pytanie? Jestem katolikiem, wiernym i, niestety, niegodnym synem Kościoła rzymskokatolickiego… Rzecz jasna, nie mam nic przeciwko judaizmowi, ale… Dlaczego pan o to pyta?
— Tak tylko — odpowiedział wymijająco Andrzej. — To znaczy, że nie ma pan żadnego związku z synagogą?