Andrzej ostrożnie zrzucił postronki i cofnął się do swojego wózka, nie spuszczając oka z niewyraźnych cieni na przedzie. Do licha, ilu ich tam jest? I jak do nich daleko? Sto metrów? Mniej? Wymacał w wózku automat, przeładował i powiedział do Izi:
— Zsuń wózki i połóż się za nimi. W razie czego będziesz mnie osłaniał…
Wcisnął Izi automat i nie oglądając się, powoli poszedł naprzód. Położył rękę na kaburze. Prawie nic nie było widać. Zastrzeli mnie, pomyślał o Izi. Strzeli mi prosto w kark…
Teraz można już było zobaczyć, że jeden z tamtych też idzie w jego stronę — niewyraźna, wysoka sylwetka w kłębiącym się pyle. Ma broń czy nie? No i masz swoje Antymiasto. Kto by pomyślał? Nie podoba mi się, jak on trzyma rękę! Andrzej ostrożnie rozpiął kaburę, chwycił za żłobioną rękojeść. Duży palec sam znalazł się na bezpieczniku. To nic, jakoś to będzie. Musi. Najważniejsze — nie robić gwałtownych ruchów…
Zaczął wyciągać pistolet z kabury. Pistolet zaczepił się o coś. Andrzej zamarł. Szarpnął mocno, potem jeszcze mocniej, wreszcie z całej siły. Zobaczył wyraźnie gwałtowny ruch tamtego (wysokiego, obdartego, wycieńczonego, zarośniętego po same oczy)… Głupio, pomyślał naciskając na spust. Wystrzał, błysk wystrzału tamtego, i — chyba — krzyk Izi… I uderzenie w pierś, od którego zgasło słońce…
— No i proszę, Andrzeju — powiedział z odcieniem triumfu głos Nauczyciela. — Pierwszy krąg ma pan już za sobą.
Lampa z zielonym szklanym abażurem była włączona, na stole, w kręgu jej światła, leżała „Leningradzka Prawda” z wielkim wstępniakiem pod tytułem: „Mieszkańcy Leningradu bezgranicznie kochają towarzysza Stalina”. Na regale za plecami jęczało i mamrotało radio. W kuchni mama brzęczała naczyniami i rozmawiała z sąsiadką. Pachniało smażoną rybą. Na podwórku-studni hałasowały dzieciaki, bawiły się w chowanego. Przez otwarty lufcik ciągnęło wilgotnym powietrzem roztopów. Jeszcze minutę temu to wszystko było zupełnie inne — dużo bardziej zwyczajne i codzienne. Nie miało przyszłości. A raczej — istniało poza przyszłością.
Andrzej wygładził gazetę i zapytał:
— Pierwszy? Dlaczego pierwszy?
— Dlatego, że jest ich jeszcze dużo — rozległ się głos Nauczyciela. Andrzej, starając się nie patrzeć w stronę, z której dobiegał głos, wstał i oparł się plecami o szafę przy oknie. Czarna studnia podwórka, słabo oświetlona żółtymi prostokątami okien, była pod nim i nad nim. Gdzieś wysoko w górze, na zupełnie już ciemnym niebie płonęła Wega. Porzucenie tego wszystkiego jeszcze raz było absolutnie niemożliwe, pozostanie tu — tym bardziej. Teraz. Po tym wszystkim.
— Izia! Izia! — rozległ się w studni przenikliwy kobiecy głos. — Izia, kolacja!… Dzieci, nie widziałyście Izii?
Dziecięce głosy na dole zaczęły krzyczeć:
— Izia! Katzman! Matka cię woła!…
Andrzej, skupiony, przysunął twarz do samej szyby i zaczął wpatrywać się w ciemność. Ale zobaczył tylko niewyraźne cienie, kręcące się po mokrym dnie studni, pomiędzy piętrzącymi się sagami drewna.