Литмир - Электронная Библиотека

Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł pewnym krokiem starszy śledczy Fritz Heiger. Spojrzał obojętnie na skulonego Błoka, podszedł do stołu i przysiadł bokiem na dokumentach. Bez pytania wytrząsnął z paczki Andrzeja kilka papierosów, wsunął jednego między zęby, resztę starannie ułożył w płaskiej srebrnej papierośnicy. Andrzej zapalił zapałkę, Fritz zaciągnął się, podziękował skinieniem głowy i wydmuchał kłąb dymu.

— Szef kazał wziąć od ciebie sprawę Czarnych Czterdziestonóżek — powiedział półgłosem. — Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Jeszcze bardziej ściszył głos i znacząco wykrzywił wargi. — Najwidoczniej szef zdrowo oberwał od Głównego Prokuratora. Teraz wszystkich do siebie wzywa i objeżdża. Wkrótce dojdzie i do ciebie…

Zaciągnął się znowu i popatrzył na Ciotę. Ten, jeszcze przed chwilą nadstawiający gorliwie ucha, o czym szepcze władza, od razu zwinął się i żałośnie zajęczał. Fritz zapytał:

— Z tym to już chyba skończyłeś?

Andrzej pokręcił głową. Było mu wstyd. W ciągu ostatniej dekady Fritz już drugi raz przychodził odebrać mu sprawę.

— Nie? — zdziwił się Fritz. Przez kilka sekund przyglądał się Błokowi, po czym zapytał półgłosem: — Pozwolisz? — Nie czekając na odpowiedź, zeskoczył ze stołu.

Podszedł do przesłuchiwanego i pochylił się nad nim, trzymając papierosa w wyciągniętej ręce.

— Boli? — zapytał ze współczuciem.

Błok zajęczał twierdząco.

— Pić się chce?

Ciota znowu zajęczał i wyciągnął drżącą rękę.

— I palić pewnie też?

Ciota z niedowierzaniem otworzył jedno oko.

— Wszystko go, biedaka, boli! — powiedział głośno Fritz, nie odwracając się do Andrzeja. — Przykro patrzeć, jak się człowiek męczy. I tutaj go boli… i tutaj go boli… i tutaj pewnie też go boli…

Powtarzając to na różne sposoby, Fritz robił krótkie, niezrozumiałe ruchy ręką. Żałosne jęki Błoka ucichły, zastąpiły je charczące, jakby zdziwione okrzyki. Zbladł jak papier.

— Wstań, bydlaku! — wrzasnął nieoczekiwanie Fritz i cofnął się o krok.

Błok natychmiast się zerwał i wtedy Fritz z całej siły uderzył go w brzuch. Ciota zgiął się wpół, a Fritz otwartą dłonią z głuchym stukiem uderzył go od dołu w podbródek. Błoka odrzuciło do tyłu. Przewrócił taboret i upadł na plecy.

— Wstać! — ryknął znowu Fritz.

Ciota, zachłystując się i sapiąc, pospiesznie próbował wstać z podłogi. Fritz doskoczył do niego, chwycił za kołnierz i szarpnięciem i postawił na nogi. Twarz Cioty była już teraz zupełnie biała, po prostu zielonkawa. Oczy wyszły mu na wierzch i zmętniały. Lał się z niego pot.

Andrzej, krzywiąc się z obrzydzenia, opuścił oczy i drżącymi palcami zaczął pospiesznie grzebać w paczce, próbując wyjąć papierosa. Coś trzeba było zrobić, tylko nie wiadomo było co. Z jednej strony metody Fritza były ohydne i nieludzkie, ale z drugiej — nie mniej ohydny i nieludzki był ten bandyta, złodziej, bezczelnie drwiący z prawa, wrzód na ciele społeczeństwa…

— Zdaje się, że jesteś niezadowolony z traktowania? — mówił tymczasem przymilnie Fritz. — Odnoszę nawet wrażenie, że masz zamiar złożyć skargę. No więc, nazywam się Friedrich Heiger. Starszy śledczy Friedrich Heiger…

Andrzej zmusił się do podniesienia oczu. Ciota stał przegięty do tyłu. Fritz, tuż obok, lekko się nad nim nachylał. Ręce miał oparte na bokach.

— Możesz się skarżyć, znasz moich aktualnych zwierzchników… A wiesz, kto był wcześniej moim przełożonym? Pewien reichsführer SS Heinrich Himmler! Słyszałeś to nazwisko? A wiesz, gdzie wcześniej pracowałem? W przedsiębiorstwie zwanym gestapo! A wiesz, z czego tam zasłynąłem?…

Zadzwonił telefon i Andrzej podniósł słuchawkę.

— Śledczy Woronin, słucham — wykrztusił przez zęby.

— Martinelli — odezwał się głuchy głos z zadyszką. — Niech pan do mnie przyjdzie. Natychmiast.

Andrzej odłożył słuchawkę. Wiedział, że u szefa czeka go kolosalne opieprzanie, ale cieszył się, że może wyjść z tego pokoju, jak najdalej od nieprzytomnych oczu Cioty, od okrutnie wysuniętej szczęki Fritza, od gęstniejącej atmosfery katowni. I po co on to… gestapo, Himmler…

— Szef wzywa mnie do siebie — powiedział nieswoim, skrzypiącym głosem, machinalnie wysunął szufladę i włożył pistolet do kabury, żeby wyglądać przepisowo.

— Powodzenia — odparł Fritz, nie odwracając się. — Ja tu będę, nie martw się.

Andrzej, przyspieszając kroku, podszedł do drzwi i wyskoczył na korytarz. Pod ciemnym sklepieniem panowała chłodna, aromatyczna cisza, na długiej parkowej ławce, pod srogim okiem dyżurnego wartownika, siedziało nieruchomo kilka obszarpanych typów płci męskiej. Andrzej minął parę zamkniętych drzwi od gabinetów przesłuchań, minął klatkę schodową, gdzie kilku młodych śledczych z ostatniego poboru, nie przestając palić papierosów, z zapałem opowiadało sobie o swoich sprawach, wszedł na trzecie piętro i zapukał do gabinetu szefa.

Szef był w ponurym nastroju. Jego tłuste policzki obwisły, rzadkie zęby wyszczerzył nieprzyjemnie. Oddychał ustami, ciężko i z poświstem, i patrzył spode łba na Andrzeja.

— Niech pan siada — warknął.

Andrzej usiadł, położył ręce na kolanach i utkwił wzrok w oknie. Okno było zakratowane, za szybą panowała nieprzenikniona ciemność. Już po jedenastej, pomyślał. Ile czasu straciłem na tego łajdaka…

— Ile ma pan spraw?

— Osiem.

— Ile ma pan zamiar zakończyć do końca kwartału?

— Jedną.

— Niedobrze.

Andrzej nie odezwał się.

— Źle pan pracuje, Woronin. Źle! — zachrypiał szef. Męczyła go zadyszka.

— Wiem — powiedział Andrzej pokornie. — Nie mogę wejść w rytm.

— A to już najwyższy czas! — Szef podniósł głos do świszczącego pisku. — Tyle czasu pan już u nas pracuje, a zakończył pan dopiero dwie żałosne sprawy. Nie wypełnia pan swojego obowiązku wobec Eksperymentu, Woronin. A przecież ma się pan od kogo uczyć, ma się pan kogo poradzić… Niech pan popatrzy, na przykład, jak pracuje pański przyjaciel, mam na myśli..ee… mam na myśli Friedricha… Oczywiście, ma on swoje wady, ale nie musi pan od niego przejmować właśnie tych wad. Można przejmować, zalety, Woronin. Przyszliście do nas razem, a on zakończył już jedenaście spraw.

— Ja tak nie potrafię — powiedział posępnie Andrzej.

— Uczyć się. Uczyć się trzeba. Wszyscy się uczymy. Pańskiee… Friedrich też kursów prawniczych nie kończył, a pracuje, i to nieźle pracuje… Jest już starszym śledczym. Panuje przekonanie, że pora zrobić go zastępcą naczelnika sektora karnego… Tak. A z pana, Woronin, nie są zadowoleni. Na przykład, jak się u pana posuwa sprawa Budynku?

— W ogóle się nie posuwa — wzruszył ramionami Andrzej. — Przecież to żadna sprawa. To jakieś brednie, mistyka…

— Dlaczego mistyka, skoro są zeznania świadków? Skoro są ofiary? Ludzie giną, Woronin!

— Nie rozumiem, jak można prowadzić sprawę opartą na plotkach i legendach — powiedział ponuro Andrzej.

Szef z wysiłkiem zakaszlał.

— Trzeba ruszyć głową, Woronin — zachrypiał. — Plotki, legendy — tak. Mistycyzm — tak. Ale dlaczego? Komu to potrzebne? Skąd biorą się plotki? Kto je tworzy? Kto je rozprzestrzenia? Po co? I przede wszystkim — gdzie znikają ludzie? Rozumie mnie pan Woronin?

Andrzej wziął się na odwagę i powiedział:

— Rozumiem, szefie. Ale ta sprawa jest dla mnie za trudna. Wolałbym zajmować się tylko zwykłymi przestępstwami. Miasto aż kipi od różnych drani…

— A ja wolę uprawiać pomidory! — zawołał szef. — Uwielbiam pomidory, a tutaj, nie wiadomo dlaczego, nie można ich dostać za żadne pieniądze… Jest pan na służbie, Woronin i nikogo nie interesuje, co pan woli. Powierzono panu sprawę Budynku, więc proszę ją prowadzić. Że się pan do tego nie nadaje, to ja sam widzę. W innych okolicznościach nie powierzyłbym panu tej sprawy. Ale powierzam. Dlaczego? Dlatego że jest pan naszym człowiekiem, Woronin. Dlatego że pan tu nie odsiaduje wyroku, tylko walczy! Dlatego że przyjechał pan tutaj nie dla siebie, ale dla Eksperymentu. Takich ludzi jest mało, Woronin. A więc opowiem panu teraz o tym, o czym pracowników pańskiej rangi zazwyczaj się nie informuje.

20
{"b":"111027","o":1}