Литмир - Электронная Библиотека

Vogel znowu się kpiąco uśmiechnął, ruszając dolną szczęką. Najwidoczniej takie wypadki nie zostały przewidziane w regulaminie.

— Miałem o panu lepsze zdanie, Vogel — powiedział ostro Andrzej. — Dużo lepsze! I niech pan sobie zapamięta: to, czy pańscy ludzie chcą iść, czy nie, nikogo nie interesuje. Wszyscy wolelibyśmy siedzieć teraz w domu, a nie leźć przez to piekło. Wszystkim chce się pić, wszyscy są wykończeni. A mimo to wypełniają swój obowiązek, Vogel. Czy to jasne?

— Tak jest, panie radco — warknął Vogel. — Czy mogę odejść?

— Tak.

Sierżant wyszedł, bezlitośnie katując butami rozeschnięty parkiet.

Andrzej zrzucił kurtkę i znowu podszedł do okna. Publiczność jakby się uspokoiła. W kręgu światła górował niemożliwie wysoki Ellizauer. Właśnie nachylał się nad jakąś kartką, chyba mapą, którą trzymał przed nim barczysty, przysadzisty Kechada. Wysuwając się z ciemności, przeszedł obok nich i zniknął w budynku jakiś żołnierz — bosy, rozebrany, rozczochrany, z automatem w ręku. Tam, skąd szedł, czyjś głos zawołał w ciemnościach:

— Nosaty! Ej, Tewosian!

— Czego chcesz? — odkrzyknięto z przyczepy, gdzie czerwonymi świetlikami zapalały się i gasły ogniki papierosów.

— Przekręć no reflektor! Ni cholery tu nie widać…

— A po co? Nie możesz po ciemku?

— Zasrali tu wszystko… nie wiem, gdzie się ruszyć…

— Wartownik nie może się ruszać — wmieszał się nowy głos. — Wal tam, gdzie stoisz.

— Poświećcie, do jasnej cholery! Tak wam ciężko tyłek ruszyć?

Tyczkowaty Ellizauer wyprostował się, w dwóch krokach znalazł się przy traktorze i przekręcił reflektor, tak żeby świecił na ulicę. Andrzej zobaczył wartownika. Przytrzymując opuszczone spodnie, wartownik niepewnie dreptał na ugiętych nogach obok tego ogromnego, żelaznego posągu, który jacyś dziwacy nie wiedzieć czemu postawili wprost na chodniku przy skrzyżowaniu. Posąg przedstawiał krępego typa, z nieprzyjemną żabią fizjonomią, która teraz, w świetle reflektora, wydawała się czarna. Lewa ręka wskazywała niebo, a prawa z rozcapierzonymi palcami unosiła się nad ziemią. Teraz na tej ręce wisiał automat.

— W porządku, dzięki! — krzyknął radośnie wartownik i pewniej przykucnął. — Możecie zgasić!

— Dawaj, dawaj! — dopingowali go z przyczepy. — W razie czego będziemy cię osłaniać!

— Zabierzcie to światło, chłopaki! — błagał kapryśny wartownik.

— Niech pan nie zabiera, panie inżynierze! — poradził ktoś z przyczepy. — On tylko tak żartuje. I regulamin zabrania…

Ale Ellizauer zabrał światło. Było słychać, jak na przyczepie przepychają się i chichoczą. Potem jakichś dwóch zagwizdało marsz.

Wszystko jak zwykle, pomyślał Andrzej. Dzisiaj nawet są jakby weselsi niż zazwyczaj. Ani wczoraj, ani przedwczoraj nie słyszałem takich żartów. Może to dzięki tym domom? Tak, to bardzo możliwe. Przez cały czas pustynia i pustynia, a teraz domy. Przynajmniej można spokojnie spać, wilki nie podejdą… Tylko że Vogel nie jest panikarzem. Nie, on nie z tych… Andrzej nagle wyobraził sobie, jak jutro daje rozkaz wymarszu, a oni zbijają się w najeżoną automatami kupę i mówią: „Nie pójdziemy!” Może właśnie dlatego tak im wesoło — wszystko już obgadali, zdecydowali, że jutro Wracają (,….a co on nam może zrobić, wymoczek jeden, urzędniczyna parszywy?…”).

I rób tu człowieku, co chcesz, żeby mieli sczeznąć, to i tak wrócą. A Kechada, drań, z nimi. Od ilu już dni jęczy, że nie ma po co dalej iść… na wieczornych zebraniach patrzy na mnie wilkiem… marzy mu się, że wrócę do Heigera z podwiniętym ogonem…

Andrzeja przeszedł dreszcz. Zimno. Sam jest sobie winien, mięczak jeden, popuścił cugli, demokrata parszywy, narodofil… Trzeba było wtedy tego rudego Chnojpeka postawić pod ścianą, od razu wziąć za pysk całą tę bandę — teraz by chodzili jak w zegarku! Zbiorowy gwałt, w dodatku brutalny, w dodatku na miejscowej, w dodatku na nieletniej… I jak to ten Chnojpek bezczelnie się uśmiechał — bezczelnie, ohydnie, z zadowoleniem — gdy się na nich wydzierałem… i jak pozielenieli, gdy wyjąłem pistolet… Ach, pułkowniku, pułkowniku! Liberał z pana, a nie oficer! „No, po co od razu strzelać, panie radco? Istnieją przecież inne metody wpływania na ludzi!”… Niee, pułkowniku, jak widać, na takich Chnojpeków innych metod nie ma… A potem to już wszystko zaczęło się rozwalać. Dziewczyna uczepiła się nas, przegapiłem to beznadziejnie (ze zdziwienia?), a potem z jej powodu zaczęły się kłótnie i bijatyki… I znowu, trzeba było zadziałać po pierwszej bójce, postawić któregoś pod ścianą, a dziewczynie złoić skórę i wypędzić precz z obozu… Tylko dokąd ją wypędzić? Zaczęły się spalone dzielnice, brak wody, pojawiły się wilki…

Na dole ktoś nagle wściekle zaryczał, sypiąc przekleństwami, coś upadło i potoczyło się z hukiem. Z bramy w krąg światła wyleciała zupełnie naga małpa, pacnęła na tyłek, wznosząc tuman kurzu, i zanim zdążyła się pozbierać, z tej samej bramy skoczyła na nią jak tygrys druga małpa, też goła. Szczepiły się, potoczyły po brukowanej ulicy wyjąc, rycząc, chrypiąc, plując i tłukąc się z całych sił.

Andrzej jedną rękę zacisnął na parapecie, drugą bez sensu macał pas, zapominając, że kabura leży na fotelu. W tym momencie z ciemności wyskoczył sierżant Vogel. Nadlatując jak czarna, spocona, gnana huraganem chmura, zawisł nad draniami. Już trzymał jednego za włosy, drugiego za brodę, poderwał ich z ziemi, z suchym trzaskiem uderzył o siebie i odrzucił na boki jak szczeniaków.

— Bardzo dobrze, sierżancie! — rozległ się słaby, ale twardy głos pułkownika. — Przywiązać tych łobuzów na noc do łóżek, a jutro pójdą jako straż przednia, poza kolejnością.

— Tak jest, panie pułkowniku — odezwał się sierżant, ciężko dysząc. Spojrzał w prawo, gdzie na bruku bezskutecznie usiłowała się podnieść goła małpa, i niepewnie dodał: — Ośmielam się zameldować, że jeden nie jest od nas. To kartograf Rulier.

Andrzej potrząsnął głową, zwalniając miejsce w krtani, i nieswoim głosem zawołał:

— Kartografa Ruliera do straży przedniej na trzy dni, w pełnym rynsztunku! A jeżeli się to powtórzy, rozstrzelać obu na miejscu! — W gardle coś go boleśnie ścisnęło. — Rozstrzelać na miejscu każdego łobuza, który ma czelność urządzać bijatyki! — wysyczał.

Doszedł do siebie dopiero przy stole. Za późno, pomyślał, wpatrując się tępo w swoje drżące palce. Za późno. Trzeba było wcześniej… Ale już wy mi zatańczycie! Będziecie robić, co się wam każe! Połowę każę rozstrzelać… sam rozstrzelam… ale druga połowa będzie chodzić jak w zegarku. Dosyć tego… Dosyć! A Chnojpekowi — kula w łeb przy pierwszej okazji. Kula w łeb!

Sięgnął ręką za plecy, przesunął kaburę z pasem i wyjął pistolet. Lufa była zapchana błotem. Odwiódł zamek, ale nie chciał iść; w końcu dał się odciągnąć do połowy i zaklinował się na amen. Do licha, wszystko ubabrane… Za oknem było bardzo cicho, tylko w oddali stukały po bruku podkute buty wartowników, a na parterze ktoś smarkał i głośno syczał przez zęby.

Andrzej podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz.

— Dagan! — zawołał półgłosem.

W kącie coś zaszeleściło. Andrzej drgnął i przyjrzał się lepiej: to był Niemowa. Siedział w swojej zwykłej pozie, krzyżując i w skomplikowany sposób splatając nogi. Jego oczy lśniły wilgocią w mroku.

— Dagan! — zawołał Andrzej głośniej.

— Idę, sir! — odkrzyknięto z głębi domu. Rozległy się kroki.

— Czemu tu siedzisz? — zapytał Andrzej Niemowę. — Wejdź do pokoju.

Niemowa podniósł szeroką twarz i patrzył na niego bez ruchu. Andrzej wrócił do stołu. Gdy Dagan zapukał i zajrzał do pokoju, polecił:

— Proszę wyczyścić mój pistolet.

— Tak jest, sir — powiedział z szacunkiem Dagan i wziął broń. W drzwiach odsunął się, przepuszczając Izie,

— Aha, lampa! — zawołał Izia, podchodząc prosto do stołu. — Słuchaj, Andrzej, nie mamy więcej takich lamp? Mam już dosyć tej latarki, oczy bolą…

Przez ostatnie dni Izia bardzo schudł. Wszystko na nim wisiało, wszystko było w strzępach. I jechało od niego jak od starego kozła. Zresztą od wszystkich tak jechało. Oprócz pułkownika.

68
{"b":"111027","o":1}