Литмир - Электронная Библиотека

Przypomniał sobie wywiad z farmerami i rozczarowanie Kensiego, który go przeprowadzał. Przepytał prawie pół setki chłopów na placu przed merostwem. „Jak naród, tak i my… Znudziło mi się siedzenie na bagnach, myślę sobie, przyjadę… Nic pan nie mów, panie, czego te ludzie jadą, dokąd jadą, po co? My i sami się dziwimy… Automat? A jak tu bez automatu? U nas bez automatu nawet kroku zrobić nie można… Wyszedłem świtem krowy doić, patrzę — jadą. Siemka Kostylin jedzie, Francuz Żak jedzie, ten, jak mu tam… a żeby cię, ciągle zapominam, za Wszawym Pagórkiem mieszka… też jedzie! Pytam, dokąd chłopaki jedziecie? A widzisz, mówią, słońca siódmy dzień nie ma, trzeba by pojechać do Miasta… Pan się naczalstwa spyta. Naczalstwo wie wszystko… Mówili, że automatyczne traktory dawać będą! W domu se człowiek będzie siedział, po brzuchu się drapał, a on za ciebie pracował będzie… Trzeci rok obiecują”.

Mętnie, niejasno, wymijająco. Złowieszczo. Albo zwyczajnie kręcą, albo gromadzą się kierowani instynktem, a może jakąś tajną, dobrze zakonspirowaną organizacją… A wtedy co — żakieria? Pugaczowszczyzna?… Trzeba ich zrozumieć: słońca nie ma dwunasty dzień, plony giną, a co dalej — nie wiadomo. No to wyrwali się z zasiedziałych chałup…

Andrzej minął niedużą, cichą kolejkę do mięsnego, a potem drugą — do piekarni. Stały głównie kobiety, wiele z nich miało na rękach, nie wiedzieć czemu, białe opaski. Andrzej od razu przypomniał sobie Noc Świętego Bartłomieja i jednocześnie pomyślał, że teraz jest nie noc, tylko dzień, pierwsza godzina, a sklepy ciągle pozamykane. Na rogu, pod neonem nocnej kawiarni „Kwisisana” stali; trzej policjanci. Wyglądali dziwnie, jakby niepewnie. Andrzej zwolnił kroku i zaczął się przysłuchiwać.

— No i co, może mamy się z nimi bić? Przecież ich jest dwa razy więcej…

— A może pójdziemy i zameldujemy, że nie da się przejść i tyle.

— A on powie: „Jak to się nie da? Przecież jesteście policją”.

— No i policja, no to co z tego? My — policja, a oni milicja…

Jeszcze jakaś milicja, pomyślał Andrzej, idąc dalej. Nic nie wiem o żadnej milicji… Minął jeszcze jedną kolejkę i skręcił w Główną. Przed nim widać już było jaskrawe rtęciowe latarnie Placu Centralnego. Jego wielką przestrzeń zajmowało coś szarego, ruchliwego, zasnutego dymem czy parą. W tym momencie został zatrzymany.

Wysoki młody mężczyzna, właściwie wyrośnięty młokos, w płaskiej czapce z daszkiem nasuniętym na same oczy, zastąpił mu drogę i półgłosem zapytał:

— A pan dokąd?

Trzymał się pod boki, na obu rękawach miał białe opaski, a za nim pod ścianą stało kilku ludzi, też z białymi opaskami.

Kątem oka Andrzej zauważył, że chłop w brezentowym płaszczu przejechał ze swoim wozem bez przeszkód.

— Do merostwa — zawołał Andrzej, przystając. — A o co chodzi?

— Do merostwa? — powtórzył głośno młodzik i obejrzał się przez ramię na kumpli. Dwóch z nich oderwało się od ściany i podeszło do Andrzeja.

— Pozwoli pan, że zapytam, po co idzie pan do merostwa? — zainteresował się krępy, zarośnięty mężczyzna w zatłuszczonym kombinezonie i kaszkiecie z literami J i M. Miał energiczną twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i nieprzyjemne, myszkujące oczy.

— Kim jesteście? — zapytał Andrzej, wymacując w kieszeni miedziany tłuczek, który już trzeci dzień nosił przy sobie ze względu na niespokojne czasy.

— Jesteśmy dobrowolną milicją— odparł krępy. — Czego pan szuka w merostwie? Kim pan jest?

— Jestem redaktorem naczelnym „Gazety Miejskiej” — odpowiedział groźnie Andrzej, zaciskając dłoń na tłuczku. Nie podobało mu się, że podczas rozmowy gołowąs zaszedł go z lewej strony, a trzeci dobrowolny milicjant, też nie ułomek, sapał mu nad uchem z prawej. — Idę do merostwa złożyć protest przeciwko działaniom cenzury.

— A — powiedział niejasno krępy. — Jasne. Tylko po co od razu do merostwa? Aresztowalibyście cenzora i wypuszczali swoją gazetę na zdrowie.

Andrzej zdecydował się nie spuszczać z tonu.

— Nie będziecie mnie uczyć. Cenzora już aresztowaliśmy bez waszych rad. Proszę pozwolić mi przejść.

— Przedstawiciel prasy… — zawarczał ten, który sapał mu nad prawym uchem.

— A co? Niech idzie — zezwolił pobłażliwie młokos z lewej.

— Niech idzie — poparł go krępy. — Tylko żeby potem nie było do nas pretensji… Ma pan broń?

— Nie — odpowiedział Andrzej.

— A szkoda — krępy cofnął się. — Niech pan idzie…

Andrzej poszedł. Za jego plecami krępy zapiszczał kogucim głosikiem: „Jaśmin — śliczny kwiatek!…” Milicjanci zaśmiali się. Andrzej znał ten wierszyk, miał ochotę odwrócić się i zrobić awanturę, ale tylko przyspieszył.

Na Głównej było mnóstwo ludzi. Stali przeważnie pod ścianami albo skupiali się w bramach. Wszyscy mieli białe opaski. Niektórzy sterczeli na środku ulicy — podchodzili do przejeżdżających farmerów, coś do nich mówili, farmerzy jechali dalej. Wszystkie sklepy były zamknięte, ale nie stały przed nimi kolejki. Przy sklepie z pieczywem starszawy milicjant z gruzłowatą pałką tłumaczył jakiejś samotnej staruszce: „Zapewniam panią, madam, dzisiaj sklepów nie otworzą. Sam jestem właścicielem sklepu spożywczego, madam, wiem, co mówię”… Staruszka piskliwie odpowiadała, że ona prędzej umrze tu, na tych schodach, niż porzuci swoją kolejkę…

Starannie tłumiąc w sobie narastający niepokój i poczucie jakiejś irracjonalności — wszystko było jak w kinie — Andrzej dotarł do placu. Wychodząca na plac gardziel Głównej była szczelnie zapchana wozami, powozami, arbami i furmankami. Śmierdziało końskim potem i świeżym nawozem, konie różnej maści potrząsały głowami, synowie bagien nawoływali się tubalnie, jarzyły się skręty. Czuć było dym — gdzieś w pobliżu palono ognisko. Z bramy, zapinając się po drodze, wyszedł gruby wąsacz w teksaskim kapeluszu. Niemal wpadł na Andrzeja, zaklął dobrodusznie i poszedł przedzierać się między wozami, pokrzykując na jakiegoś farmera: „Dawaj tutaj, Sidor! Do bramy, tam można! Tylko patrz pod nogi, żebyś w coś nie wlazł!”

Andrzej przygryzł wargi i poszedł dalej. Przed samym wejściem na plac furmanki stały nawet na chodnikach. Z wielu z nich wyprzęgnięto konie i teraz, spętane, wałęsały się dookoła, podskakując i smętnie obwąchując asfalt. Na wozach spano, palono papierosy, jedzono, słychać było apetyczne bulgotanie i cmokanie. Andrzej wszedł na jakiś ganek i rozejrzał się po obozowisku. Do merostwa było z pięćset metrów prawdziwego labiryntu. Strzelały i dymiły ogniska, niebieskawy od rtęciowych latarni dym ciągnął się nad furmankami i wpływał w Główną, jak w gigantyczny komin. Jakieś draństwo bzycząc usiadło Andrzejowi na policzku i wpiło się w niego, jakby wbijało szpilkę. Andrzej z obrzydzeniem zabił to paskudztwo. Było wielkie, kłujące i soczyście zachrzęściło pod dłonią. Nazwozili tego z bagien, pomyślał gniewnie. Z uchylonych drzwi frontowych zapachniało amoniakiem. Andrzej zeskoczył na chodnik i zdecydowanie ruszył w końsko-furmankowy labirynt. Od razu wdepnął w coś miękkiego i sypkiego.

Ciężki, okrągły budynek merostwa wznosił się nad placem jak czteropiętrowy bastion. Prawie wszystkie okna były ciemne, tylko w kilku paliło się światło. Słabo i żółtawo świeciły się również wyprowadzone na zewnątrz szyby wind. Obóz farmerów rozciągał się wokół budynku. Między wozami a merostwem była pusta przestrzeń, oświetlona ostrym światłem latami o bogato rzeźbionych żeliwnych słupach. Pod latarniami tłoczyli się farmerzy, prawie wszyscy uzbrojeni, a naprzeciwko nich, przed wejściem do merostwa, stał rząd policjantów — sądząc po naszywkach, głównie sierżantów i oficerów.

Andrzej zaczął się przeciskać przez uzbrojony tłum, gdy ktoś go zawołał. Zatrzymał się i rozejrzał.

— Tu jestem, no, tutaj! — krzyknął znajomy głos i Andrzej zobaczył w końcu wujka Jurę.

Wujek Jura zbliżał się do niego, kołysząc się na boki i z daleka wyciągając rękę na powitanie. Był w tej samej starej bluzie, na głowie miał przekrzywioną pilotkę. Znajomy Andrzejowi cekaem na szerokim rzemieniu przewiesił sobie przez ramię.

41
{"b":"111027","o":1}