Cenzor skamieniał, patrząc zapuchniętymi oczami to na Andrzeja, to na Kensiego. Potem nagle bardzo spokojnie, a nawet uroczyście oświadczył:
— Panie redaktorze naczelny! Zgłaszam oficjalny protest! Andrzej przemógł się w końcu z ogromnym wysiłkiem, uderzył dłonią w stół i powiedział:
— Proszę o ciszę. Panie Paprikaki, niech pan siada.
Paprikaki usiadł naprzeciwko Kensiego i, nie patrząc na nikogo, wyciągnął z kieszeni wielką, kraciastą chustkę do nosa. Zaczął nią, wycierać spoconą szyję, policzki, kark i grdykę.
— Znaczy się, tak… — zaczął Andrzej, przeglądając szpalty. — Przygotowaliśmy wybór dziesięciu listów…
— Wybór jest tendencyjny! — oświadczył natychmiast Paprikaki. Kensi błyskawicznie podskoczył:
— Od wczoraj przyszło do nas dziewięćset listów na temat chleba! — ryknął. — A wszystkie takie same, jeśli nie ostrzejsze!
— Chwileczkę! — Andrzej podniósł głos i znowu uderzył dłonią w stół. — Pozwólcie mi mówić! A jak nie, to wyjdźcie na korytarz i tam się kłóćcie… Tak więc, panie Paprikaki, nasz wybór został starannie przygotowany i poprzedzony skrupulatną analizą otrzymanych listów. Pan Ubukata ma rację: przychodzą do nas również listy dużo ostrzejsze i bardziej porywcze. Ale do wyboru włączyliśmy akurat te najspokojniejsze i najbardziej opanowane. Ich autorami nie są ludzie głodni czy przerażeni, ale ci, którzy rozumieją złożoność sytuacji. Mało tego, włączyliśmy do wyboru nawet jeden list otwarcie popierający rząd, mimo że jest to jedyny taki list spośród siedmiu tysięcy, które…
— Przeciwko niemu nic nie mam — przerwał mu cenzor.
— Pewnie, że nie — skrzywił się Kensi. — Sam go pan przecież napisał.
— To kłamstwo! — zapiszczał cenzor i zardzewiała śruba znowu wbiła się Andrzejowi w kark.
— A jak nie pan, to ktoś inny z tej waszej szajki — nie poddawał się Kensi.
— Sam pan jesteś szantażystą! — wykrzyknął cenzor, znowu czerwieniejąc. Był to dość dziwny okrzyk i w pokoju na chwilę zapanowała cisza.
Andrzej przejrzał szpalty.
— Do tej pory nieźle się nam pracowało, panie Paprikaki — powiedział pojednawczo. — Jestem pewien, że i teraz powinniśmy znaleźć jakiś kompromis…
Cenzor wydął policzki.
— Panie Woronin! — zawołał z uczuciem. — Tu nie chodzi o mnie. Pan Ubukata jest człowiekiem porywczym, który pragnie tylko wyładować złość, a na kim, to już mu wszystko jedno. Ale sam pan rozumie, że postępując zgodnie z otrzymanymi instrukcjami, nie mogę być łagodny. W mieście dojrzewa bunt. Farmerzy w każdej chwili mogą rozpocząć rzeź. Policja jest niepewna. Chce pan krwi? Pożarów? Ja mam dzieci i niczego takiego sobie nie życzę. I pan też tego nie chce! W takie dni prasa powinna łagodzić sytuację, a nie zaogniać ją. Takie są wytyczne i muszę przyznać, że zgadzam się z nimi całkowicie. A nawet gdybym się z nimi nie zgadzał, jest to moim obowiązkiem, moją powinnością… Nie dalej jak wczoraj cenzora „Ekspresu” aresztowano za pobłażliwość i sprzyjanie wywrotowym elementom…
— Doskonale pana rozumiem, panie Paprikaki — głos Andrzeja tchnął niezwykłym opanowaniem. — Ale przecież widzi pan, że wybór jest wyjątkowo stonowany. Niech pan zrozumie, że właśnie ze względu na ciężkie czasy nie możemy przytakiwać rządowi. Właśnie dlatego, że grozi nam powstanie zdeklasowanych elementów i farmerów, powinniśmy zrobić wszystko, żeby rząd zaczął myśleć. To jest nasz obowiązek, panie Paprikaki!
— Nie podpiszę wyboru — powiedział cicho Paprikaki.
Kensi zaklął szeptem.
— Będziemy zmuszeni wypuścić gazetę bez pańskiej sankcji — westchnął Andrzej.
— Bardzo dobrze — powiedział Paprikaki ze znużeniem. — Milutko. Cudownie. Na gazetę nałożą karę, a mnie aresztują. Was też aresztują. I wycofają nakład.
Andrzej wziął do ręki ulotkę „Pod sztandarem Radykalnego Odrodzenia” i pomachał nią przed nosem cenzora.
— A dlaczego nie aresztują Fritza Heigera? — zapytał. — Ilu cenzorów tej gazetki aresztowano?
— Nie wiem — odpowiedział Paprikaki z rozpaczą. — Co mnie to; obchodzi? Heigera też kiedyś aresztują, doigra się…
— Kensi, ile mamy w kasie? Starczy na karę?
— Zrobimy zbiórkę wśród pracowników — powiedział rzeczowo Kensi i wstał. — Idę powiedzieć łamaczowi, żeby zaczynał. Jakoś się wywiniemy…
Poszedł w stronę drzwi, a cenzor patrzył żałośnie w ślad za nim, wzdychał i pociągał nosem.
— Serca nie macie — mamrotał. — Rozumu też nie. Żółtodzioby…
Kensi zatrzymał się na progu.
— Andrzej, na twoim miejscu mimo wszystko poszedłbym do merostwa i ponaciskał na wszystkie możliwe dźwignie.
— Jakie tam dźwignie… — powiedział posępnie Andrzej.
Kensi od razu wrócił do stołu.
— Idź do zastępcy doradcy politycznego. Było nie było, to też Rosjanin. Wódkę z nim piłeś.
— Po mordzie też mu nieraz nakładłem — odpowiedział ponuro Andrzej.
— To nic, on nie jest pamiętliwy. A poza tym wiem na pewno, że bierze.
— A który tam nie bierze? — zdziwił się Andrzej. — Przecież nie o to chodzi. — Westchnął. — No dobra, pójdę. Może się czegoś dowiem… A co zrobimy z Paprikakim? On zaraz pobiegnie zadzwonić… Pobiegnie pan, prawda?
— Pobiegnę — przytaknął bez entuzjazmu Paprikaki.
— Zaraz go zwiążę i właduję do szafy! — Kensi zadowolony uśmiechnął się szeroko.
— No i po co to… — westchnął Andrzej. — Po co od razu „zwiążę, właduję”… Zamknij go w archiwum, tam nie ma telefonu.
— To jest gwałt — zauważył Paprikaki z godnością.
— A jak pana aresztują, to nie będzie gwałt?
— Ja przecież nie protestuję! — zawołał Paprikaki. — Ja tylko tak… zauważyłem…
— Idź, Andrzej, idź — niecierpliwił się Kensi. — Dam sobie radę, nic się nie bój.
Andrzej podniósł się. Sapiąc i powłócząc nogami doczłapał do wieszaka i wziął płaszcz. Beret mu się gdzieś zapodział, szukał go wśród jakichś kaloszy, zapomnianych przez petentów za starych, dobrych czasów, nie znalazł, zaklął i wyszedł do przedpokoju. Cherlawa sekretarka podniosła na niego przestraszone szare oczy. Sierota boża. Jak ona się nazywa?…
— Idę do merostwa — oświadczył ponuro.
W redakcji wszystko szło swoim trybem. Ktoś darł się przez telefon, ktoś pisał coś na krawędzi stołu, ktoś oglądał mokre zdjęcia, ktoś pił kawę, kurierzy miotali się z teczkami i papierami, pełno byto dymu i śmieci. Kierownik działu literatury, fenomenalny osioł w złotych binoklach, były kreślarz z jakiegoś quasi-państwa w rodzaju Andory, przemawiał pompatycznie do znudzonego autora: „Pan, gdzieś przesadził, nie starczyło panu poczucia umiaru, materiał okazał się silniejszy od pana i bardziej labilny…” Nakopać by mu, pomyślał Andrzej przechodząc. Nagle przypomniał sobie, jak mu się to wszystko podobało, jakie wydawało się nowe, interesujące — i to tak niedawno! — jakie przyszłościowe, potrzebne, ważne…
Szefie, jedną chwileczkę! — krzyknął za nim Danny Lee, kierownik działu listów i chciał go dogonić, ale Andrzej, nie odwracając się, machnął tylko ręką. Nakopać…
Wychodząc z bramy zatrzymał się i podniósł kołnierz płaszcza. Na ulicy ciągle łomotały wozy. Wszystkie jechały w jedną stronę — do centrum, do merostwa. Andrzej wcisnął ręce głębiej w kieszenie i, garbiąc się, poszedł w tym samym kierunku. Po dwóch minutach zdał sobie sprawę, że idzie obok olbrzymiego wozu z kołami wzrostu człowieka. Wóz wlokły dwa kolosalne konie, najwidoczniej zmęczone długą drogą. Przez wysokie boki nie dało się dostrzec ładunku, za to dobrze było widać woźnicę na koźle — a raczej nie tyle samego woźnicę, ile wielki brezentowy płaszcz z trójkątnym kapturem. Z samego woźnicy Andrzej zauważył tylko Sterczącą do przodu brodę. Przez skrzyp kół i stukot kopyt usłyszał, że furman wydawał jakieś niezrozumiałe dźwięki: może poganiał konie, a może, prostoduszny wieśniak, po prostu puszczał gazy.
Ten też do Miasta, pomyślał Andrzej. Dlaczego? Chleba tu nie dostaną, a zresztą po co im chleb, chleb mają. I w ogóle wszystko mają, nie to co my, miastowi. Nawet broń mają. Czyżby rzeczywiście chcieli urządzić tu rzeź? Niewykluczone. Tylko co im z tego przyjdzie? Mieszkania będą szabrować? Nic nie rozumiem.