Andrzej wypisał wezwanie dla niego i jeszcze dwóch innyc świadków, zaniósł je dyżurnemu z poleceniem natychmiastowego dostarczenia i poszedł do Czaczuy.
Czaczua, potężny, spasiony Kaukazczyk, któremu brak czoła rekompensował ogromny nos, leżał u siebie w gabinecie na kanapie otoczony stertą pękatych teczek z aktami i spał. Andrzej potrząsnął nim.
— E! — powiedział ochryple Czaczua, budząc się. — Co się stało|
— Nic się nie stało — gniewnie odpowiedział Andrzej. Nie cierpiał takiej rozlazłości. — Dawaj sprawę Spadających Gwiazd.
Czaczua usiadł, twarz rozjaśniła mu radość.
— Zabierasz? — zapytał, drapieżnie ruszając swoim fenomenalnym nosem.
— Nie ciesz się, nie ciesz. Chcę tylko przejrzeć.
— Słuchaj, po co masz oglądać? — gorączkował się Czaczua. Bierz ją całą! Jesteś młody, piękny, energiczny, szef wszystkim stawia cię za przykład. Rozwikłasz tę sprawę błyskawicznie — wejdziesz tylko na Żółtą Ścianę i masz rozwiązanie w kieszeni! Co ci zależy?.
Andrzej zapatrzył się na jego nos. Ogromny, garbaty, u nasady pokryty siecią purpurowych żyłek, ze sterczącymi z dziurek kępkami czarnych, twardych włosów, wydawał się żyć własnym, oddzielnym życiem. Widać było, że w ogóle go nie interesują kłopoty śledczego Czaczuy. Chciał, żeby wszyscy wokół pili szklanami lodowate kachetyńskie, jedli soczyste szaszłyki i wilgotną chrupiącą zieleninę, żeby tańczyli, chwytając palcami brzegi rękawów, wykrzykiwali w zapamiętaniu „Assa!” Chciał zanurzać się w pachnące, jasne włosy i zwisać nad obnażonymi pysznymi piersiami… O, wiele chciał, ten wspaniały noshedonista, a jego niezliczone pragnienia były wyraźnie widoczne w niezależnych ruchach, w zmianie koloru, w różnorakich wydawanych przez niego dźwiękach…
— A kiedy zakończysz tę sprawę — mówił Czaczua, przewracając oliwkami oczu pod niskim czołem — Boże ty mój! Ale będziesz sławny! Ale cię będą szanować! Myślisz, że Czaczua proponowałby ci tę sprawę, gdyby sam mógł chodzić po Żółtej Ścianie? Za nic w świecie by tego nie zrobił! Przecież to żyła złota! A ja ofiaruję ją tobie. Wielu tu już przychodziło i prosiło o nią. Nie, myślę sobie, żaden z was nie da rady. Jeden tylko Woronin, myślę sobie…
— Dobra, dobra — zirytował się Andrzej. — Co za gaduła. Dawaj teczkę. Nie mam czasu śpiewać tu z tobą pieśni.
Czaczua, nie przestając gadać, skarżyć się i chwalić, podniósł się leniwie, zaszurał po brudnej podłodze, podszedł do sejfu i zaczął w nim grzebać. Andrzej patrzył na jego szerokie, tłuste ramiona i myślał sobie, że Czaczua to pewnie jeden z lepszych śledczych w oddziale, można nawet powiedzieć błyskotliwy, ma najwyższy procent rozpoczętych spraw, a mimo to sprawy Spadających Gwiazd nie udało mu się posunąć naprzód. Nikomu się to nie udało, ani Czaczuy, ani jego poprzednikowi, ani poprzednikowi jego poprzednika…
Czaczua wyciągnął stertę pękatych, zatłuszczonych teczek. Razem przekartkowali kilka ostatnich stron. Andrzej starannie przepisał sobie na oddzielną kartkę nazwiska i adresy tych dwóch, których udało się zidentyfikować, a także nieliczne znaki szczególne, które udało się ustalić u niektórych nie rozpoznanych ofiar.
— Co za sprawa! — wykrzyknął Czaczua, mlaskając językiem. — Jedenaście trupów! A ty rezygnujesz. Nie, Woronin, nie wiesz, co jest twoim szczęściem. Wy, Rosjanie, zawsze byliście idiotami; tam byliście idiotami i tu też jesteście! A po co ci to? — zainteresował się nagle.
Andrzej jak mógł, wyjaśnił mu swoje zamiary. Czaczua szybko pojął w czym rzecz, ale nie był specjalnie zachwycony.
— Spróbuj, spróbuj… — odparł ospale. — Wątpię, czy ci to pomoże. Czym jest twój Budynek, a czym jest moja Ściana? Budynek to wymysł, a Ściana — o, tam, kilometr stąd… Nie, Woronin, nie damy sobie z tym rady
Ale gdy Andrzej był już przy drzwiach, Czaczua powiedział:
— Jakby coś, to od razu mi daj znać…
— Dobrze. Oczywiście.
— Posłuchaj — dodał Czaczua, marszcząc w skupieniu tłuste czoło i ruszając nosem. Andrzej przystanął i patrzył na niego wyczekująco. — Już dawno chciałem zapytać… — Twarz mu spoważniała. — Słuchaj, tam u was w siedemnastym roku, w Piotrogrodzie, było niezłe zamieszanie. Jak to się skończyło?
Andrzej splunął i wyszedł, trzaskając drzwiami. Gonił go chichot okropnie zadowolonego Kaukazczyka. Czaczua znowu złapał go na ten głupi dowcip. I po co z nim w ogóle rozmawiać?
W korytarzu przed gabinetem czekała go niespodzianka. Na ławie siedział jakiś śmiertelnie przerażony, rozczochrany, zaspany człowiek okutany paltem. Dyżurny wyskoczył zza stołu z telefonem i dziarsko wykrzyknął:
— Świadek Ejno Saari, dostarczony zgodnie z poleceniem! Andrzej popatrzył na niego otępiałym wzrokiem.
— Jakim poleceniem? Dyżurny speszył się trochę.
— Przecież pan sam… — powiedział urażony. — Pół godziny temu… Dał mi pan wezwania, kazał natychmiast dostarczyć…
— Boże — westchnął Andrzej. — Wezwania! Wezwania kazałem natychmiast dostarczyć, do diabła! Na jutro, na dziesiątą! — Spojrzał na uśmiechającego się blado Ejno Saariego, na wystające spod jego spodni białe troki od kalesonów, potem znowu na dyżurnego. — Pozostałych też zaraz przywiozą? — zapytał.
— Tak jest — potwierdził ponuro dyżurny. — Zrobiłem tak, jak było powiedziane.
— Złożę na was raport. — Andrzej z trudem się opanował. — Zostaniecie przeniesieni na ulicę, będziecie zganiać wariatów nad ranem, wtedy dopiero zaczniecie płakać… No cóż — zwrócił się do Saariego. — Skoro już pan tu jest, proszę wejść…
Wskazał Ejno Saariemu taboret, a sam usiadł za stołem i popatrzył na zegarek. Było już po dwunastej. Nadzieja na wyspanie się i przed jutrzej szym ciężkim dniem żałośnie wyparowała.
— Dobrze — westchnął, otworzył akta sprawy Budynku, przekartkował ogromną stertę protokołów, zeznań, pism i ekspertyz, odnalazł poprzednie zeznanie Saariego (lat czterdzieści trzy, saksofonista drugiego teatru miejskiego, rozwiedziony) i jeszcze raz przebiegł je oczami. — Dobrze — powtórzył. — Chciałbym coś wyjaśnić w zeznaniach, które złożył pan na policji miesiąc temu.
— Oczywiście, oczywiście — powiedział Saari, pochylając się z gotowością i jakimś kobiecym ruchem przytrzymując rozchylające się na piersiach palto.
— Zeznał pan, że pańska znajoma, Ella Stremberg, na pana oczach weszła ósmego września o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści do tak zwanego Czerwonego Budynku, który znajdował się wtedy na ulicy Papug, w przejściu między sklepem spożywczym numer sto piętnaście a apteką Sztrema. Potwierdza pan to?
— Tak, tak, potwierdzam. Dokładnie tak było. Tylko data… Dokładnej daty nie pamiętam, miesiąc już minął…
— Nieważne. Wtedy pan pamiętał i z innymi zeznaniami to się pokrywa… Mam do pana prośbę: niech pan jeszcze raz szczegółowo opisze ten tak zwany Czerwony Budynek…
Saari przychylił głowę na bok i zastanowił się.
— Znaczy się, tak — zaczął — Dwa piętra. Ze starej cegły, ciemnoczerwony, jak koszary, rozumie pan? Okna, wie pan, takie wąskie, wysokie. Na najniższym piętrze wszystkie zamazane kredą i, pamiętam jak dziś, nie oświetlone… — Znowu się zastanowił. — Wie pan, o ile pamiętani, nie było tam w ogóle ani jednego oświetlonego okna. No i… wejście. Kamienne schodki, dwa, może trzy… Takie ciężkie drzwi… miedziana klamka, starodawna, kuta. Ella chwyciła za tę klamkę i z takim, wie pan, wysiłkiem pociągnęła drzwi do siebie… Numeru domu nie zauważyłem, nie pamiętam, czy był tam jakiś numer… Jednym słowem, wyglądał jak stary państwowy budynek, gdzieś tak z końca zeszłego wieku.
— Tak — powiedział Andrzej. — Proszę mi powiedzieć, często pan bywał na tej ulicy Papug?
— Wtedy poszedłem tam po raz pierwszy. I właściwie ostatni. Mieszkam dość daleko, nie chodzę w tamte okolice, a wtedy jakoś tak wyszło, że zdecydowałem się odprowadzić Ellę. Robiliśmy akurat imprezę, ja ją… mmm… no, trochę ją podrywałem i poszedłem odprowadzić. Bardzo nam się miło po drodze rozmawiało, a potem ona nagle powiedziała: „Czas się rozstać”. Pocałowała mnie w policzek i zanim się spostrzegłem, weszła do tego domu. Szczerze mówiąc, pomyślałem wtedy, że ona tam mieszka…