— Dziękuję.-Na razie — powiedział Andrzej i Fritz wyszedł.
Andrzej przeniósł się na swoje krzesło, wszystkie teczki, prócz sprawy Budynku, schował do sejfu, usiadł i podparł głowę rękami.
Potem podniósł słuchawkę, wybrał numer domowy i czekał. Do telefonu jak zwykle długo nikt nie podchodził, wreszcie ktoś podniósł słuchawkę i nietrzeźwy męski bas zawołał: „Halo!” Andrzej milczał, przyciskając słuchawkę do ucha. „Haalo! Halo?” — ryczał pijany głos, potem zamilkł i było słychać tylko ciężki oddech i cichy głos Selmy, śpiewający smutną piosenkę, przywiezioną przez wujka Jurę:
Wstawaj, wstawaj, Katia,
Okręty już stoją!
Dwa z nich są niebieskie,
A jeden błękitny…
Andrzej odłożył słuchawkę, sieknął, rozcierając policzki zamamrotał z goryczą: „Dziwka parszywa, ciągle to samo…” i otworzył teczkę.
Sprawa Budynku zaczęła się jeszcze wtedy, gdy Andrzej był śmieciarzem i pojęcia nie miał o mrocznych kulisach miasta. Wszystko zaczęło się od tego, że w dzielnicy Szesnastej, Osiemnastej i Trzydziestej Drugiej zaczęli systematycznie ginąć ludzie. Przepadali bez śladu, bez żadnego systemu, żadnego sensu i żadnej zasady. Ole Swenson, lat czterdzieści trzy, robotnik z fabryki papieru, wyszedł wieczorem po chleb i już nie wrócił, w piekarni się nie pojawił. Stefan Cybulski, lat dwadzieścia pięć, policjant, zaginaj na posterunku, na rogu Głównej i Diamentowego znaleziono jego bandolet — to wszystko, poza tym żadnych śladów. Monika Lerier, pięćdziesięciopięcioletnia, krawcowa, przed snem wyszła na spacer ze swoim szpicem, szpic wrócił zdrowy i wesoły, a krawcowa zniknęła. I tak dalej, i tak dalej — ponad czterdzieści przypadków zaginięć.
Dość szybko odnaleziono świadków, którzy twierdzili, że w przeddzień zniknięcia zaginieni wchodzili do pewnego domu. Według opisu był to ten sam dom, ale zagadka polegała na tym, że różni świadkowie różnie określali jego położenie. Józef Gumboldt, lat sześćdziesiąt trzy, fryzjer, na oczach swojego znajomego Leo Pałtusa wszedł do dwupiętrowego domu z czerwonej cegły na rogu Drugiej Prawej i zaułka Szarokamiennego. Od tamtej pory Józefa Gumboldta nikt nie widział. Niejaki Teodor Booh zeznał, że zaginiony Siemion Zachodźko, lat trzydzieści dwa, farmer, wszedł do identycznego budynku, ale na Trzeciej Lewej, niedaleko kościoła. Dawid Mrktczan opowiedział o swoim spotkaniu w zaułku Glinobitnym ze starym przyjacielem z pracy Rayem Doddem, czterdziestojednoletnim, asenizatorem. Chwilę rozmawiali o urodzaju, problemach rodzinnych i innych neutralnych sprawach, a potem Ray Dodd powiedział: „Poczekaj chwile., muszę zajść w jedno miejsce, postaram się szybko wrócić, ale jeśli po pięciu minutach nie wyjdę,! to widocznie coś mnie zatrzymało, nie czekaj na mnie…” Wszedł do jakiegoś budynku z czerwonej cegły, z oknami zasmarowanymi kreda. Mkrtczan czekał na niego piętnaście minut, nie doczekał się i poszedł w swoją stronę. Co się zaś tyczy Raya Dodda, to zniknął raz na zawsze…
Dom z czerwonej cegły figurował w zeznaniach wszystkich świadków. Jedni twierdzili, że jest dwupiętrowy, inni, że ma trzy piętra. Jedni zwrócili uwagę na okna zamazane kredą, inni na to, że były zakratowane. I nie było nawet dwóch świadków, którzy wskazaliby to samo miejsce jego lokalizacji.
Po mieście krążyły plotki. W kolejkach po mleko, u fryzjera, w knajpach złowieszczym szeptem przekazywano sobie nowiutką jak z igiełki, legendę o strasznym Czerwonym Budynku, który wędruje po mieście, przystaje pomiędzy zwykłymi domami, otwiera paszczę drzwi i zaczaja się na nieostrożnych. Pojawili się przyjaciele rodzin znajomych, którym udało się uratować, wyrwać z nienasyconego ceglanego brzucha. Opowiadali okropne rzeczy i na dowód pokazywali szramy i złamania — skutek skoków z pierwszego, drugiego, a nawet trzeciego piętra. Zgodnie z tymi wszystkimi plotkami i legendami dom był pusty — nie czaili się tam ani złodzieje, ani maniacy sadyści, ani wysysające krew kosmate potwory. Ale kamienne jelita korytarzy nagle zwężały się, próbując zmiażdżyć ofiarę; pod nogami otwierały się czarne zapadnie, dyszące lodowatym cmentarnym fetorem; nieznane siły goniły człowieka po mrocznych, zwężających się przejściach i tunelach dopóty, dopóki gdzieś nie utknął, nie zapędził się do ostatniej kamiennej szczeliny — a w pustych pokojach z poodrywanymi tapetami, wśród kawałków odpadającego z sufitu tynku, gniły pokruszone kości, sterczące z zaskorupiałych od krwi szmat…
Na początku ta sprawa nawet zainteresowała Andrzeja. Zaznaczył krzyżykami na mapie miasta miejsca, gdzie widziano Budynek, próbował znaleźć jakąś prawidłowość w rozmieszczeniu tych krzyżyków, z dziesięć razy jeździł oglądać te miejsca i za każdym razem zamiast Budynku znajdował albo zwalony płot, albo puste miejsce między domami, albo nawet zwykły dom, nie mający nic wspólnego z tajemnicami i zagadkami.
Niepokojące było to, że Czerwonego Budynku ani razu nikt nie widział w świetle dziennym, zbijało z tropu, że co najmniej połowa świadków widziała Budynek w stanie mniej lub bardziej poważnego zamroczenia alkoholowego; irytowały drobne, ale niemal obowiązkowe sprzeczności w prawie każdym zeznaniu, najbardziej zaś denerwowała absolutna bezsensowność i dzikość tych wydarzeń.
Izia Katzman orzekł kiedyś, że milionowe miasto, pozbawione ideologii, musi mieć swoje mity. Brzmiało to przekonująco, ale przecież ludzie ginęli naprawdę! Jasne, że zaginąć w mieście nie było trudno. Wystarczyło zrzucić człowieka z urwiska i ślad po nim ginął. Ale kto i po co miałby zrzucać jakichś tam fryzjerów, stare krawcowe, drobnych sklepikarzy? Ludzi bez pieniędzy, bez podejrzanej reputacji, praktycznie bez wrogów? Kensi wyraził kiedyś całkiem rozsądne przypuszczenie, że Czerwony Budynek, jeśli rzeczywiście istnieje, jest częścią Eksperymentu, a w takim razie nie ma sensu szukać dla niego wytłumaczenia — Eksperyment to Eksperyment. W końcu Andrzej też zaczął tak uważać. Pracy było po same uszy, sprawa Budynku liczyła już ponad tysiąc arkuszy i Andrzej wcisnął ją na samo dno sejfu, czasem tylko wyciągał, żeby wpiąć zeznanie kolejnego świadka.
Ale dzisiejsza rozmowa otwierała całkiem nowe perspektywy. Jeśli w mieście rzeczywiście są ludzie, którzy postawili przed sobą (albo otrzymali od kogoś) zadanie stworzenia atmosfery paniki i terroru, to w sprawie Budynku wiele rzeczy stawało się zrozumiałych. Sprzeczności w zeznaniach tak zwanych świadków łatwo można było wytłumaczyć zniekształceniem plotek przy przekazie. Zaginięcia stawały się zwykłymi zabójstwami, mającymi na celu podtrzymanie atmosfery terroru. W chaosie rozmów, niespokojnych szeptów i kłamstw należało teraz szukać stale działających źródeł, punktów rozprzestrzeniania złowieszczej mgły…
Andrzej wziął kartkę czystego papieru i powoli, słowo po słowie, punkt po punkcie zaczął pisać szkic planu. Po jakimś czasie stworzył, co następuje:
Zadanie główne: ustalenie źródeł plotek, aresztowanie tychże źródeł i wykrycie kierującego nimi centrum. Środki podstawowe: powtórne przesłuchanie wszystkich świadków, którzy zeznawali na trzeźwo; wykrycie i przesłuchanie ludzi, twierdzących, że byli w Budynku; ustalenie potencjalnych związków między nimi i świadkami… Wziąć pod uwagę: a) dane agenturalne; b) sprzeczności w zeznaniach…
Andrzej gryząc ołówek popatrzył na lampę i przypomniał sobie coś jeszcze: skontaktować się z Pietrowem. Ten Pietrow w swoimi czasie zamęczył Andrzeja prawie na śmierć. Zginęła mu żona i nie wiadomo dlaczego zdecydował, że połknął ją Czerwony Budynek. Od tamtej pory porzucił wszystkie swoje sprawy i wziął się za szukanie Budynku — bez przerwy wysyłał do prokuratury różne raporty i notatki, które przekazywano do działu śledczego, a potem trafiały do Andrzeja; włóczył się nocami po mieście, kilka razy był podejrzewany o przestępcze zamiary i zatrzymywany przez policję, na policji rozrabiał, zamykano go za to na dziesięć dni, a po wyjściu wszystko zaczynało się od nowa.