Литмир - Электронная Библиотека
A
A

John Rebus też myślał o Edynburgu. Gdzie ma być jego następny dom, kiedy się wreszcie wyprowadzi z obecnie zajmowanego mieszkania. Czy jest jakiś rejon, który podoba mu się bardziej od innych? Portobello jest sympatyczne, dość luzackie. Ale może się wynieść gdzieś na wieś, dalej na południe albo na zachód? Niektórzy z jego kolegów dojeżdżali aż z Falkirk i Linlithgow. Nie był jednak pewien, czy tak długie dojazdy by mu odpowiadały. Portobello byłoby chyba w sam raz. Jedynym problemem było to, że co chwilę jego wzrok wędrował w stronę plaży, jakby w obawie, że dostrzeże gdzieś drewnianą trumienkę, taką, jaką znaleziono w Nairn. Bo wiedział, że nieważne, gdzie się przeprowadzi – jego głowa przeprowadzi się razem z, nim, a tkwiące w niej obrazy skażą jego nowe otoczenie. Nie mógł się pozbyć myśli o trumience z Kaskad. Miał tylko słowo trumniarza, że została wykonana przez kogoś innego, kogoś nie będącego autorem pozostałych czterech. Tyle że jeśli morderca jest naprawdę wyjątkowo sprytny, to mógł to przewidzieć i celowo zmienić sposób wykonania i narzędzia, tylko po to, by go wyprowadzić w pole…

Och, Chryste, znów się zaczyna… wciąż ten upiorny kołowrotek wirujący mu w głowie. Usiadł na murku, a Jean zapytała, czy może źle się poczuł.

– Trochę mnie boli głowa – odparł.

– A myślałam, że to kobieca przypadłość. – Powiedziała to z uśmiechem, ale widział, że nie jest rozbawiona.

– Powinienem wracać – rzekł. – Nie nadaję się dziś do towarzystwa.

– Chcesz się pozwierzać? – Podniósł wzrok i ich oczy się spotkały, a ona parsknęła śmiechem. – Przepraszam, głupie pytanie. Jesteś typowym szkockim samcem i oczywiście nie chcesz o tym rozmawiać.

– To nie to, Jean. Ja tylko… – zawahał się. – Może jednak ta terapia nie byłaby taka zła.

Starał się to powiedzieć żartobliwie, więc nie podjęła tematu.

– Wracajmy – powiedziała. – I tak robi się już paskudnie zimno.

Wsunęła mu rękę pod ramię i ruszyli w drogę powrotną.

12

W drodze na Gayfield Square wściekłość zastępcy komendanta Colina Carswella systematycznie rosła i, gdy w ten ponury wtorkowy poranek dotarł na miejsce, pałał już prawdziwą żądzą krwi.

John Balfour na niego nawrzeszczał, a jego adwokat dołożył swoje, choć zrobił to znacznie subtelniejszym tonem głosu, który nawet na moment nie odbiegł od normy przynależnej profesjonalnemu i dobrze ułożonemu prawnikowi. Mimo wszystko Carswell czuł się sponiewierany i musiał się na kimś odegrać. Komendant policji był ponad to, a jego nietykalność była wartością, której należało chronić ponad wszystko. Cały ten pasztet leżał teraz na talerzu Carswella, a on przez wczorajszy wieczór próbował go przetrawić. Jednak równie dobrze mógłby starać się posprzątać za pomocą śmietniczki i pęsetki po wybuchu bomby.

Najtęższe głowy w prokuraturze pochyliły się nad zaistniałą sytuacją, po czym doszły do wniosku, przekazanego irytująco spokojnym i obojętnym tonem (co wyraźnie miało mu dać do zrozumienia, że to nie ich problem), że nic się nie da zrobić, by nie dopuścić do ukazania się artykułu. W końcu nikt nie potrafił dowieść, że laleczki w trumnach czy śmierć niemieckiego studenta, miały jakikolwiek związek z zabójstwem Philippy Balfour. Większość szefów policji zdawała się uważać, że związek tych spraw ze sobą jest w najlepszym razie mało prawdopodobny, i dlatego przekonanie sędziego, że artykuł Holly’ego może zaszkodzić śledztwu było praktycznie niemożliwe.

Pretensje ze strony Balfoura i jego adwokata sprowadzały się do pytania, dlaczego policja nie uznała za stosowne podzielić się z nimi informacjami na temat trumienek, niemieckiego studenta czy internetowej gry.

Komendant życzył sobie wiedzieć, co Carswell ma zamiar z tym wszystkim zrobić?

Carswell życzył sobie czyjejś krwi.

Oficjalna służbowa limuzyna Carswella z jego pupilkiem, inspektorem Derekiem Linfordem za kierownicą, zajechała przed główne wejście komisariatu wypełnionego już licznym tłumem oficerów. Na poranną odprawę „zaproszono” wszystkich – funkcjonariuszy mundurowych, pracowników wydziału śledczego, a nawet kryminologów z laboratorium w Howdenhall – którzy w przeszłości lub aktualnie mieli jakąkolwiek styczność ze sprawą Balfour. W rezultacie sala odpraw była wypełniona po brzegi i bardzo duszna. Świat na zewnątrz wciąż jeszcze próbował się otrząsnąć z nocnego opadu deszczu ze śniegiem, a płyty chodnika były wciąż mokre i przenikliwie zimne, co Carswell, mający na nogach buty na cienkich skórzanych zelówkach, wyraźnie odczuwał na własnych stopach.

– Idzie! – zwołał ktoś, widząc jak Linford wysiada, otwiera Carswellowi drzwi, zamyka je za nim, a potem lekko utykając, okrąża samochód i wraca na miejsce kierowcy. W sali rozległ się szelest składanych i odkładanych na bok gazet – wcześniej niemal wszyscy mieli rozłożone przed sobą egzemplarze tego samego tabloidu. Pierwsza wkroczyła komisarz Gill Templer, ubrana jak na pogrzeb i z mocno podkrążonymi oczami. Pochyliła się i szepnęła coś do ucha inspektora Billa Pryde’a, który kiwnął głową, wydarł z notesu kawałek papieru i wypluł do niego gumę do żucia, nad którą przez ostatnie pół godziny intensywnie pracował. Kiedy chwilę później na salę wszedł zastępca komendanta Carswell, wśród uczestników odprawy dał się słyszeć szmer sadowienia się na krzesłach i niemal podświadomego poprawiania postawy i wyglądu.

– Brakuje kogoś? – odezwał się Carswell. Żadne „dzień dobry” czy „dziękuję za przybycie”, żadnych zwyczajowych grzeczności.

Templer przedstawiła krótką listę nieobecności usprawiedliwionych z powodu zwolnień lekarskich czy drobnych niedomagań. Carswell obojętnie kiwnął głową, tak jak by go to w ogóle nie interesowało i nie odczekał nawet, by skończyła odczytywanie listy.

– Mamy w naszym gronie kreta! – zawołał na tyle głośno, że słychać go było na drugim końcu korytarza. Ze smutną miną pokiwał głową i omiótł wzrokiem twarze wszystkich obecnych. Kiedy zauważył, że z tyłu siedzą jeszcze inni, których ze swego miejsca nie może przyszpilić wzrokiem, wstał i przespacerował się między stolikami. Siedzący musieli się trochę odsuwać, tak by mógł między nimi przejść bez konieczności dotykania kogokolwiek. – Kret to wstrętne stworzenie. Jest ślepy i nic nie widzi. Czasami ma ostre, chciwe pazury. I nie lubi, jak się go wydobywa na światło dzienne. – W kącikach ust pojawiły mu się drobiny śliny. – Kiedy u mnie w ogrodzie pojawia się kret, to wykładam truciznę. Niektórzy z was mogą powiedzieć, że to nie wina kretów. Że krety nie wiedzą, że znalazły się w czyimś ogrodzie, w którym panuje ład i porządek, a one swoją obecnością wszystko to psują. Ale niezależnie od tego, czy o tym wiedzą, czy nie, tak wygląda prawda. I dlatego należy się ich pozbywać. – Przerwał i w grobowej ciszy wrócił na miejsce.

Derek Linford niemal ukradkiem wśliznął się do sali i stanąwszy obok drzwi, poszukał wzrokiem Johna Rebusa, od niedawna swego wroga numer jeden…

Pojawienie się Linforda zdawało się wpływać na Carswella mobilizująco. Odwrócił się na pięcie i stanął twarzą do słuchaczy.

– Może było to niedopatrzenie. Wszyscy popełniamy omyłki i na to nie ma rady. Ale, na Boga, wygląda na to, że wyciekło na zewnątrz mnóstwo najświeższych informacji! – Znów zawiesił głos. – Więc może chodzi tu o szantaż? – Teraz na odmianę wzruszył ramionami. – Ktoś taki jak Steven Holly jest czymś gorszym od kreta i stoi od niego niżej na drabinie ewolucyjnej. On jest jak robak wijący się w błotnistym dnie stawu. – Wolno przesunął rękę, jakby rozgarniał wodę w tym stawie. – Jemu się zdaje, że nas załatwił, a to nieprawda. Gra jeszcze nie skończona i wszyscy o tym wiemy. Stanowimy jedną drużynę. Bo my tak działamy! I każdy, komu się to nie podoba, może poprosić o przeniesienie do innych obowiązków. To dziecinnie proste, proszę państwa. Przez chwilę o tym pomyślcie. – Zniżył głos. – Pomyślcie o ofierze i pomyślcie o jej rodzinie. I pomyślcie, jaki ból jej to sprawi. Bo to dla niej tu harujemy, nie dla czytelników szmatławej prasy i nie dla pismaków, którzy dostarczają im codziennej porcji pomyj.

97
{"b":"108287","o":1}