7
O siódmej rano we wtorek Siobhan i Grant rozpoczęli obchód Victoria Street. Podjechali od strony wiaduktu Jerzego IV, zapominając oczywiście, że Victoria Street jest teraz jednokierunkowa. Grant zaklął na widok tablicy z zakazem wjazdu i włączył się w sznur samochodów pełznący w kierunku świateł na skrzyżowaniu z Lawnmarket.
– Po prostu zaparkuj gdziekolwiek – powiedziała Siobhan, a kiedy Grant przecząco pokręcił głową, spytała: – Dlaczego nie?
– I tak jest już straszny tłok. Nie ma co tego pogarszać.
Roześmiała się.
– Ty tak zawsze? Tylko w zgodzie z przepisami?
Spojrzał na nią zaskoczony.
– O co ci chodzi?
– O nic.
Zamilkł, a kiedy znaleźli się trzy samochody przed światłami, włączył lewy migacz. Siobhan nie mogła powstrzymać uśmiechu. Jeździł szpanerskim samochodem o agresywnym wyglądzie i sportowych osiągach, ale to tylko zewnętrzne pozory – za kierownicą siedział grzeczny i zdyscyplinowany chłopiec.
– Spotykasz się aktualnie z kimś? – spytała, kiedy światła się zmieniły.
Przez moment myślał nad odpowiedzią.
– Aktualnie z nikim – odpowiedział w końcu.
– Bo przez chwilę zdawało mi się, że może ty i Ellen Wylie…
– Pracowaliśmy tylko razem nad jedną cholerną sprawą, nic więcej – nastroszył się.
– Dobra, dobra. Po prostu zdawało mi się, że znaleźliście wspólną płaszczyznę porozumienia.
– Rozumieliśmy się dobrze.
– No i o tym mówię. Więc w czym problem?
Twarz mu poczerwieniała.
– O co ci chodzi?
– Zastanawiałam się, czy może chodziło o różnicę waszych stopni. Bo niektórym mężczyznom trudno się z tym pogodzić.
– Chodzi ci o to, że ona jest sierżantem, a ja posterunkowym?
– Właśnie.
– Więc oświadczam ci, że nie. Nawet mi to nie przyszło do głowy.
Dotarli do ronda wokół Centrum Festiwalowego The Hub, z którego skręt w prawo doprowadziłby ich do zamku. Jednak oni skręcili w lewo.
– Gdzie jedziemy? – spytała Siobhan.
– Pojadę przez Zachodnie Nabrzeże. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy gdzieś miejsce na Grassmarket.
– I założę się, że pewnie jeszcze opłacisz parkometr.
– Chyba, że chcesz mnie w tym wyręczyć.
– Ja tam wolę robić za wyrzutka, kolego – parsknęła Siobhan.
Rzeczywiście znaleźli wolne miejsce, a Grant wrzucił monety do parkometru, wyciągnął kwitek i położył go wewnątrz pod szybą.
– Pół godziny nam wystarczy? – zapytał.
– Zależy, co znajdziemy – odparła, wzruszając ramionami.
Przeszli obok pubu o nazwie Ostatnia Kropla upamiętniającej fakt, że kiedyś na szubienicy stojącej kawałek dalej na Grassmarket odbywały się publiczne egzekucje. Victoria Street zakręcała stąd stromym łukiem, wspinając się pod górę na wiadukt Jerzego IV. Wzdłuż ciągnęły się sklepy z pamiątkami i bary, których było tu najwięcej. Tylko jeden z lokali funkcjonował w podwójnej roli kubańskiego baru i restauracji.
– Jak myślisz? – spytała Siobhan.
– Nie sądzę, żeby tam były jakieś popiersia, co najwyżej Fidela Castro.
Przeszli całą długość uliczki po jednej stronie, potem przeszli na drugą i zawrócili. Po tej stronie znajdowały się trzy restauracje, sklep z serami i sklepik oferujący wyłącznie pędzle i sznurki. Pierwszą próbę podjęli w lokalu o nazwie Pierre Victoire. Siobhan zajrzała przez okno i stwierdziła, że wewnątrz jest pustawo i dość skromnie. Mimo to weszli do środka, jednak nawet się nie przedstawili i dziesięć sekund później byli znów na ulicy.
– Jedna z głowy, jeszcze dwie – powiedział Grant, ale w jego głosie brak było entuzjazmu.
Następna była restauracja o nazwie Grain Store i wchodziło się do niej przez bramę i po schodach w górę. W środku już się krzątano, szykując stoły do lunchu. Żadnych popiersi nigdzie nie było.
Kiedy znów znaleźli się na ulicy, Siobhan raz jeszcze głośno powtórzyła treść wskazówki: Ta królowa jada dobrze przed wpadką. Wolno pokręciła głową i powiedziała:
– A może my w ogóle źle się do tego zabieramy?
– Jedyne, co możemy zrobić, to wysłać jeszcze jednego maila do Quizmastera i poprosić o pomoc.
– Nie sądzę, żeby to coś dało.
Grant wzruszył ramionami.
– Proponuję, żebyśmy przynajmniej w następnym miejscu napili się kawy – powiedział. – Nie jadłem dziś śniadania.
Siobhan cmoknęła z naganą w głosie.
– I co by na to mamusia powiedziała?
– Powiedziałaby, że zaspałem. A ja bym jej wtedy powiedział, że to dlatego, iż przez pół nocy nie zmrużyłem oka, bo siedziałem i próbowałem rozwiązać jedną cholerną zagadkę. – Zawiesił głos. – I jeszcze, że ktoś mi obiecał postawić śniadanie…
Ostatnią była restauracja o nazwie Bleu. Reklamowała się serwowaniem „kuchni światowej”, jednak wewnątrz panowała dość tradycyjna atmosfera: ciasne i mroczne wnętrze z małymi okienkami, urządzone meblami z politurowanego drewna. Siobhan rozejrzała się wokół, nie dostrzegła jednak nawet wazonu z kwiatami. Spojrzała na Granta, który pokazał ręką na prowadzące w górę spiralne schody.
– Jest jeszcze góra – powiedział.
– Czy mogę w czymś państwu pomóc? – zapytał ktoś z obsługi.
– Za moment – odparł Grant i podążył za Siobhan na górę. Na górze było kilka niedużych, połączonych z sobą salek.
Siobhan ruszyła przodem i wszedłszy do drugiej z kolei, nagle głęboko westchnęła. Idący za nią Grant pomyślał, że pewnie znowu nic z tego. Jednak chwilę później usłyszał jej triumfalny okrzyk: „Bingo” i jednocześnie ujrzał stojący wewnątrz pomnik. Było to wykonane z czarnego marmuru prawie metrowej wysokości popiersie królowej Wiktorii.
– O kurcze – powiedział, uśmiechając się. – Udało się!
Zrobił ruch, jakby chciał ją z radości uściskać, jednak Siobhan wymknęła się i podeszła do popiersia. Stało na niskim cokole, podparte po obu stronach kolumienkami. Siobhan obejrzała je dokładnie, ale nie dostrzegła w nim niczego niezwykłego.
– Czekaj, spróbuję je może pochylić – powiedział Grant. Chwycił królową za czepiec i odchylił popiersie do przodu.
– Przepraszam – odezwał się głos za ich plecami. – Czy coś się stało?
Siobhan wsunęła dłoń pod popiersie i wyciągnęła złożoną kartkę papieru. Uśmiechnęła się triumfalnie do Granta, a ten odwrócił się w stronę kelnerki:
– Poproszę dwie herbaty – powiedział.
– Dla niego z podwójnym cukrem – dodała Siobhan.
Usiedli przy najbliższym stoliku. Siobhan trzymała kartkę dwoma palcami za narożnik.
– Myślisz, że mogą być na niej jakieś ślady? – spytała.
– W każdym razie warto sprawdzić.
Wstała, podeszła do stojącego w rogu kredensu ze sztućcami i wróciła z widelcem i nożem. Na widok gościa, który, jak się zdawało, zabiera się do jedzenia kawałka papieru nożem i widelcem, kelnerka omal nie upuściła tacy.
Grant przejął od niej filiżanki, podziękował, a potem zwrócił się do Siobhan.
– No i co tam mamy?
Jednak Siobhan nie spuszczała wzroku z kelnerki.
– Znaleźliśmy to pod figurą – powiedziała, wskazując głową popiersie, a kelnerka kiwnęła głową. – Wie pani może, jak to mogło się tam dostać?
Kelnerka potrząsnęła głową. Przypominała małe, wystraszone zwierzątko. Grant postanowił przyjść jej z odsieczą.
– Jesteśmy z policji – poinformował.
– I chcielibyśmy porozmawiać z menedżerem – dodała Siobhan.
Kiedy kelnerka się oddaliła, raz jeszcze powtórzył pytanie.
– Sam zobacz – odparła Siobhan, obracając arkusz nożem i widelcem w jego stronę.
B4 Scots Law sounds dear. [W dosłownym tłumaczeniu: B4 Prawo Szkotów brzmi drogo.]
– I to wszystko? – spytał.
– Widzisz tyle, co ja.
Podrapał się po głowie.
– No to niewiele, co?
– Poprzednio też było niewiele.
– Ale więcej niż teraz.
Obserwowała w zamyśleniu, jak Grant wrzuca dwie kostki cukru do filiżanki.
– Ale jeżeli to Quizmaster umieścił tu tę kartkę…
– To znaczy, że jest stąd – dorzucił Grant.
– Albo stąd, albo ma tu kogoś, kto z nim współdziała.