– I dobrze zna tę restaurację – dodał Grant, rozglądając się wokół. – Na pewno nie każdy, kto tu zagląda, zadaje sobie trud, żeby wchodzić na górę.
– Myślisz, że może być stałym bywalcem?
Grant wzruszył ramionami.
– Pomyśl tylko, co się mieści w pobliżu, na wiadukcie Jerzego IV. Biblioteka Centralna i Biblioteka Narodowa. A akademicy i mole książkowe uwielbiają zagadki.
– Trafna uwaga. Zresztą do muzeum też niedaleko.
– I do sądów… i do parlamentu… – Uśmiechnął się. – A już przez moment myślałem, że krąg się zacieśnia.
– I może tak jest – odparła i uniosła filiżankę tak, jakby wznosiła toast. – W każdym razie, nasze zdrowie za rozwiązanie pierwszej wskazówki.
– Ile nam jeszcze zostało, nim dojdziemy do Piekliska?
Siobhan zamyśliła się.
– Nie wiem, to pewnie zależy od Quizmastera. Powiedział, że to czwarty poziom. Jak wrócimy do roboty, to wyślę mu maila, żeby go powiadomić. – Schowała kartkę do plastikowej osłonki, a Grant znów przeczytał jej treść. – Coś ci przychodzi do głowy?
– Przypomniałem sobie takie różne głupoty, jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Pisało się wtedy w toalecie dla chłopców takie na przykład rebusy. – Wziął serwetkę i napisał: „B4IP”.
Siobhan przeczytała na głos i uśmiechnęła się.
– Fonetycznie before I pee, czyli „zanim się wysikam”. Myślisz, że to nasze B4 może oznaczać coś takiego?
– To może być też fragment kodu pocztowego – powiedział, wzruszając ramionami.
– Albo jakieś współrzędne…
Popatrzył na nią.
– Na mapie? – spytał.
– Tylko na jakiej?
– Może to wynika z reszty wiadomości. Jak stoisz ze szkockim prawem?
– Od moich egzaminów minęło już trochę czasu.
– U mnie jak wyżej. A jest może jakieś łacińskie słowo oznaczające dear, może coś, co się kojarzy z prawem?
– Zawsze możemy zajrzeć do biblioteki – powiedziała. – Tuż obok mamy wielką księgarnię.
Spojrzał na zegarek.
– Pójdę wrzucić jeszcze trochę kasy do parkomatu.
Rebus siedział za biurkiem, wpatrując się w pięć rozłożonych przed nim kartek papieru. Cała reszta wylądowała na podłodze: teczki z dokumentami, notatki służbowe – wszystko, co leżało na biurku. W biurze było cicho, bo większość pracowników udała się na Gayfield Square, na odprawę. Kiedy wrócą, pewnie nie zachwycą się tym torem przeszkód na podłodze. W przejściu między biurkami postawił też monitor i klawiaturę od komputera, a obok piętrowy koszyk na korespondencję.
Biurko zajęły mu notatki dotyczące pięciu możliwych ofiar. Caroline Farmer, najmłodsza z nich, w momencie zniknięcia miała zaledwie szesnaście lat. Udało mu się w końcu dziś rano dotrzeć do jej matki. Nie była to najłatwiejsza z rozmów.
– O mój Boże, chce pan powiedzieć, że wreszcie są jakieś wiadomości?
Nagły wybuch nadziei zaraz zgasł w wyniku jego odpowiedzi. Ale udało mu się dowiedzieć tego, o co mu głównie chodziło. Caroline nigdy nie dała znaku życia. Zaraz po zniknięciu, kiedy jej zdjęcie ukazało się w gazetach, policja dostała kilka niepotwierdzonych sygnałów, że gdzieś ją widziano. A potem już tylko cisza.
– W zeszłym roku przeprowadziliśmy się – oświadczyła matka Caroline – a to znaczyło, że trzeba było opróżnić jej pokój…
Znaczyło to również, pomyślał Rebus, że przez poprzednie ćwierć wieku pokój Caroline czekał na nią nietknięty, łącznie z plakatami i ciuszkami nastolatki z początku lat siedemdziesiątych, równiutko ułożonymi w szufladach.
– Wtedy, jak się to stało, to byli nawet tacy, którzy uważali, że to my jej coś zrobiliśmy – ciągnęła matka. – Niech pan pomyśli, jej własna rodzina!
Rebus powstrzymał się od komentarza, że niestety aż nazbyt często zdarza się, że to ojciec ofiary albo jej wujek, albo kuzyn…
– A potem zaczęli się czepiać Ronniego.
– To znaczy jej chłopaka?
– Tak. Był jeszcze dzieciakiem.
– Ale oni się już wcześniej rozstali, prawda?
– Wie pan, jak to nastolatki. – Mówiła to wszystko takim tonem, jakby chodziło o zdarzenia sprzed tygodnia czy dwóch. Rebus nie miał wątpliwości, że równie świeże są jej wspomnienia, prześladujące ją od rana do wieczora, a może też i od wieczora do rana.
– Ale jego udział w końcu wykluczono, tak?
– Tak, dali mu w końcu spokój. Ale on już nigdy nie doszedł do siebie. Jego rodzina wyniosła się stąd, choć jeszcze przez parę lat pisywał do mnie…
– Pani Farmer…
– Nazywam się znowu Colquhoun. Joe mnie zostawił.
– Przykro mi.
– A mnie wcale.
– Czy to miało…? – zaczął i przerwał. – Przepraszam, to nie moja sprawa.
– Nigdy nie chciał o tym rozmawiać – powiedziała tylko, a Rebus pomyślał, że może ojciec Caroline umiał pozwolić jej odejść, czego nie potrafiła zrobić jej matka.
– Moje pytanie może się pani wydać nieco dziwne, pani Colquhoun, ale czy wąwóz Dunfermline miał dla pani córki jakieś specjalne znaczenie?
– Nie… nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza.
– Ani ja. Chodzi tylko o to, że coś odkryliśmy i chcielibyśmy sprawdzić, czy to może mieć jakiś związek z pani córką.
– A co to takiego?
Pomyślał, że wiązanie znalezionej trumny z zaginięciem córki zbytnio jej nie uraduje, użył więc wyświechtanego wybiegu.
– Niestety w tej chwili nie mogę tego pani zdradzić.
W słuchawce zapadła cisza.
– Lubiła chodzić do wąwozu na spacery – powiedziała po chwili.
– Samotnie?
– Jeśli miała na to ochotę. – W jej głosie znów coś zadźwięczało. – Czy właśnie tam coś znaleźliście?
– Nie w takim sensie, jak pani myśli.
– Znaleźliście jej ciało, prawda?
– Absolutnie nie.
– No to co?! – wykrzyknęła histerycznie.
– Niestety nie wolno mi pani…
Odłożyła słuchawkę. Przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w swoją, potem też ją odłożył.
Poszedł do toalety i ochlapał sobie twarz wodą. Oczy miał podpuchnięte i podkrążone. Poprzedniej nocy po wyjściu z Domu Lekarza wrócił do Portobello i zaparkował pod domem Jean. Światło w jej oknach było już zgaszone. Otworzył drzwi samochodu i dopiero wtedy się zreflektował. Właściwie, co jej powie? Po co tu przyjechał? Zatrzasnął z powrotem drzwi, starając się to zrobić możliwie jak najciszej, a potem długo siedział z wyłączonym silnikiem i zgaszonymi światłami, słuchając po cichu Hendriksa: The Burning of the Midnight Lamp.
Po powrocie na biurku zastał wielkie kartonowe pudło z dokumentacją. Uchylił pokrywę i zajrzał do środka. Pudło nie było pełne nawet w połowie. Wyjął z niego pierwszą z brzegu teczkę z dokumentami i rzucił okiem na wypisaną na maszynie etykietę: „Paula Jennifer Gearing (z d. Mathieson); ur. 10.04.50; zm. 06.07.77”. Ofiara utonięcia z Nairn. Rebus usiadł, przysunął się z krzesłem i zaczął czytać. Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy robił kolejną notatkę na bloku liniowanego papieru, zjawiła się Ellen Wylie.
– Przepraszam za spóźnienie – rzekła, zrzucając płaszcz.
– Zdaje się, że twoje rozumienie pory przychodzenia do pracy trochę się różni od mojego – powiedział. Zaczerwieniła się, pamiętając swoją wczorajszą uwagę, ale kiedy na niego spojrzała, jego twarz była uśmiechnięta.
– A co tam masz? – spytała.
– Nasi koledzy z północy dotrzymali słowa.
– Paula Gearing?
Rebus skinął głową.
– Miała dwadzieścia siedem lat. Od czterech lat była żoną faceta pracującego na platformie wydobywczej na Morzu Północnym. Ładny bungalow na krańcach miasta. Bezdzietni. Pracowała na pół etatu w lokalnym sklepiku z prasą… pewnie bardziej dla towarzystwa niż dla pieniędzy.
Wylie podeszła do biurka.
– Wykluczono udział osób trzecich?
Rebus postukał palcem w notatki.
– Z tego, co dotąd przeczytałem, wynika, że nikt nie mógł tego zrozumieć. Nie wykazywała żadnych skłonności samobójczych. Sytuację trochę gmatwa fakt, że nikt nie wie, w którym miejscu weszła do wody.
– A protokół sekcji zwłok?
– Jest dołączony. Czy mogłabyś skontaktować się z Donaldem Devlinem i spytać, czy może nam poświęcić trochę czasu?