Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jean zaczęła podnosić się z miejsca.

– Naprawdę powinnam już iść – odezwała się.

– A to kto, do cholery? – warknęła Claire.

– Pani Burchill jest z muzeum – wyjaśniła Janine. – Rozmawiałyśmy o Kennecie Lovellu.

– O Boże, jeszcze jedna – jęknęła Claire, odrzucając głowę do tyłu i opadając na sofę.

– Zajmuję się jego biografią – wyjaśniła Jean, zwracając się do McCoista, który tymczasem podszedł do barku, by nalać sobie whisky.

– O tej porze? – spytał, nie odwracając głowy.

– Jego portret wisi gdzieś w jakimś domu – odezwała się Janine Benzie do córki. – Wiedziałaś o tym?

– Jasne, cholera, że wiedziałam! Wisi w muzeum w Domu Lekarza. – Spojrzała na Jean i zapytała: – I pani jest z tego muzeum?

– Nie, prawdę powiedziawszy…

– Zresztą nieważne, skąd pani jest, najlepiej niech tam pani jak najszybciej wraca. Właśnie policja mnie wypuściła i…

– Nie waż się tak odzywać do gościa w moim domu! – syknęła Janine Benzie, zrywając się z fotela. – Jack, powiedz jej coś.

– Kiedy ja naprawdę powinnam… – zaczęła Jean, ponieważ jednak jej głos utonął we wrzawie na trzy głosy, która teraz wybuchła, bez słowa wycofała się ku wyjściu.

– Nie masz żadnego prawa…

– Jezu, ktoś mógłby pomyśleć, że to ciebie, cholera, przesłuchiwali…

– To nie jest żadne wytłumaczenie…

– Tylko jednego drinka w spokoju. Czy zbyt wiele wymagam od…

Wyglądało na to, że nawet nie zauważyli, kiedy Jean otwarła drzwi i cicho je za sobą zamknęła. Na palcach zeszła po wyłożonych dywanem schodach i najciszej jak to było możliwe otworzyła sobie drzwi wejściowe. Dopiero na ulicy wypuściła z siebie głębokie westchnienie ulgi. Odwróciła się i spojrzała w kierunku okna salonu, jednak nic spoza niego nie dochodziło. Domy w tej okolicy miały tak grube mury, że z powodzeniem mogłyby służyć za więzienia. Jean poczuła się tak, jakby właśnie z jednego z nich uciekła.

No i należało uważać na humory panny Benzie.

13

W środę rano Ranalda Marra wciąż jeszcze nie było. Jego żona Dorothy zadzwoniła do Jałowców i trafiła na osobistą asystentkę Johna Balfoura. Asystentka kategorycznym tonem przypomniała jej, że rodzina ma dziś na głowie pogrzeb i w tej chwili nie widzi żadnej możliwości, by panu lub pani Balfour zawracać głowę czymkolwiek innym. Najwyżej dopiero po uroczystości pogrzebowej.

– Jak pani wiadomo, stracili córkę – powiedziała oschle.

– A ja, kurwa, straciłam męża, ty wiedźmo! – wrzasnęła Dorothy Marr i aż ją zatkało, kiedy sobie zdała sprawę, że był to chyba pierwszy przypadek w całym jej dorosłym życiu, kiedy w rozmowie posłużyła się wulgaryzmem. Ale na przeprosiny i tak już było za późno, bo pani asystentka odłożyła słuchawkę i poinstruowała podległy sobie personel domowy, by nie łączyć żadnych telefonów od pani Marr.

W Jałowcach były tłumy. Zebrali się liczni przyjaciele i członkowie rodziny. Niektórzy z nich przybyli z daleka i spędzili w Jałowcach poprzednią noc, a teraz snuli się po korytarzach w poszukiwaniu czegoś przypominającego śniadanie. Kucharka, pani Dolan, uznała, że w takim dniu nie wypada niczego pichcić, zabrakło więc tym razem typowej dla poranków w Jałowcach woni smażonych kiełbasek, bekonu i jajek. W jadalni wyłożyła jedynie kilka rodzajów płatków śniadaniowych i dżemy. Te ostatnie były jej własnej produkcji, jednak nie było wśród nich dżemu z jabłek i czarnej porzeczki, który od dzieciństwa był ulubionym przysmakiem Flipy. Słoiki pozostały w spiżarni, a ostatnią osobą, która z nich jadła, była Flipa, podczas jednej ze swych nieczęstych odwiedzin w Jałowcach.

Pani Dolan właśnie opowiadała o tym swojej córce Catrionie, biorąc od niej co chwilę kolejną chusteczkę higieniczną. Jeden z gości, wysłany do kuchni z misją sprawdzenia, czy jest szansa na kawę i dzbanek zimnego mleka, wsadził głowę w drzwi, a zobaczywszy, w jakim stanie jest niezłomna zwykle pani Dolan, bez słowa się wycofał.

W bibliotece John Balfour podniesionym głosem oświadczył właśnie żonie, że nie życzy sobie na cmentarzu „żadnych cholernych pajaców z policji”.

– Ale, John, oni wszyscy tak bardzo się starali – odparła żona – i prosili, żeby mogli przyjść. Przecież chyba mają do tego takie samo prawo jak… – Głos jej zamarł.

– Jak kto? – Powiedział to już spokojniej, ale znacznie zimniej.

– No, jak ci wszyscy ludzie, których nawet nie znam…

– Chodzi ci o moich znajomych? Spotykałaś ich na przyjęciach i bankietach. Jackie, na litość boską, oni tu przyjechali, żeby oddać hołd.

Pani Balfour kiwnęła głową i zamilkła. Po pogrzebie przewidziano w Jałowcach stypę w postaci szwedzkiego stołu, na którą zaproszono nie tylko najbliższą rodzinę, ale także kolegów i znajomych pana domu – łącznie około siedemdziesięciu osób. Jacqueline chciała zorganizować coś znacznie skromniejszego dla grupy, która pomieściłaby się w jadalni, jednak w tej sytuacji trzeba było zamówić wielki namiot, który ustawiono na trawniku za domem. Cateringiem zajęła się wyspecjalizowana firma z Edynburga, będąca niewątpliwie jednym z klientów banku Balfour. Właścicielka nadzorowała właśnie wyładunek stołów, obrusów, sztućców i naczyń z nie kończącej się kawalkady dostawczych furgonetek. Jedynym zwycięstwem odniesionym przez Jacqueline było zaproszenie na stypę grona przyjaciół Flipy, choć i to nie obyło się bez walki. Trzeba było na przykład zaprosić Davida Costello wraz z rodzicami, choć tak naprawdę nigdy nie lubiła Davida. Czuła zresztą, że i on na rodzinę Flipy patrzy niechętnym okiem. Miała nadzieję, że cała trójka albo się w ogóle nie zjawi, albo szybko wyjdzie.

– Bo to swego rodzaju przekupstwo – powiedział Balfour bardziej do siebie, niemal ignorując obecność żony w pokoju. – Taka okazja jeszcze mocniej ich wszystkich wiąże z bankiem i utrudnia decyzję o przeniesieniu się gdzie indziej…

Jacqueline zerwała się z fotela.

– To pogrzeb naszej córki, John! – krzyknęła z wyrzutem – Nie chodzi o twoje przeklęte interesy. Flipa to nie część jakiejś… handlowej transakcji!

Balfour spojrzał w stronę drzwi, upewniając się, że są zamknięte.

– Mów ciszej, kobieto. Ja tylko chciałem… Nie chodziło mi wcale… – Nagle opadł na sofę i ukrył twarz w dłoniach. – Masz rację, nie pomyślałem… Boże, zmiłuj się nade mną.

Jego żona usiadła obok, chwyciła jego dłonie i oderwała mu je od twarzy.

– Boże, zmiłuj się nad nami obojgiem – powiedziała.

Steve’owi Holly’emu udało się przekonać szefa w redakcji w Glasgow, że powinien znaleźć się możliwie jak najbliżej całego wydarzenia. Bazując na jego zupełnej nieznajomości rodzimej geografii, tak charakterystycznej dla Szkotów, dał mu do zrozumienia, że Kaskady znajdują się o wiele dalej od Edynburga niż w rzeczywistości i że w tej sytuacji hotel Greywalls będzie idealnym miejscem na nocleg po drodze. Zapomniał dodać, że Greywalls mieści się w Gullane, niewiele ponad pół godziny jazdy z Edynburga, i że Gullane z trudem można uznać za miejscowość leżącą po drodze do Kaskad. Ale czy to ważne? Najważniejsze, że uzyskał zgodę na nocleg, na który zaprosił także swoją dziewczynę, Ginę, która tak naprawdę nie była jego dziewczyną, a jedynie kimś, z kim w ciągu ostatnich trzech miesięcy kilkakrotnie się spotkał. Giną chętnie przyjęła zaproszenie, zależało jej tylko na tym, by następnego dnia rano nie spóźnić się do pracy, więc Steve musiał dla niej zamówić taksówkę. Wiedział jednak, jak to zrobić, żeby i ten koszt przerzucić na redakcję: wystarczy oświadczyć, że popsuł mu się samochód i że musiał wrócić do miasta taksówką…

Po wykwintnej kolacji i spacerze po hotelowym parku – zaprojektowanym, jak się okazało, przez kogoś nazwiskiem Jekyll – Steve i Giną w pełni wykorzystali komfortowe królewskie łoże, po czym oboje usnęli. Kiedy się obudzili, taksówka już czekała, Steve musiał więc samotnie udać się na śniadanie, co zresztą bardzo mu odpowiadało. W jadalni spotkało go pierwsze rozczarowanie: dla gości wyłożono wyłącznie poważne, wielkoformatowe gazety. Po drodze do Kaskad zatrzymał się więc w Gullane i zakupił wszystkie konkurencyjne tabloidy. Rzucił je na fotel pasażera i zaczął przeglądać, jadąc i ignorując błyskanie światłami i klaksony innych kierowców, niezbyt zachwyconych jego jazdą środkiem.

108
{"b":"108287","o":1}