– Mam na St Leonard’s samochód. Chcesz, żeby cię podwieźć?
– Pogoda akurat na spacer – odparł, spoglądając na zachmurzone niebo. – Obiecaj mi tylko, że pojedziesz prosto do domu i odpoczniesz…
– Obiecuję, mamusiu.
– No i teraz, kiedy doszłaś do wniosku, że Quizmaster nie zabił Flipy…
– Tak?
– …już nie musisz zawracać sobie głowy tą grą, prawda?
Zamrugała i przyznała, że pewnie ma rację, widział jednak, że jej nie przekonał. Uważała uczestnictwo w grze za swój wkład w rozwikłanie całej sprawy, więc teraz nie mogła się z niej tak po prostu wycofać… Wiedział zresztą, że będąc na jej miejscu, czułby to samo.
Rozstali się przed restauracją i Rebus ruszył w kierunku domu. Z mieszkania zadzwonił do Jean, ale nie było jej w domu. Pomyślał, że może znów się zasiedziała w muzeum, jednak jej telefon biurowy też nie odpowiadał. Stał przed stołem w jadalni, na którym miał rozłożone papiery dotyczące trumienek. Przejrzał je i przyczepił do ściany notatki dotyczące czterech kobiet: Jesperson, Gibbs, Gearing i Farmer. Męczyło go pytanie, dlaczego zabójca miałby zostawiać trumienki. Zgoda, stanowiły jego swoisty „podpis”, tyle że wówczas nikt jeszcze tego podpisu nie kojarzył. Przecież minęło prawie trzydzieści lat, nim ktoś wpadł na pomysł, że mogą dotyczyć mordercy. Czy gdyby morderca chciał być identyfikowany ze swymi zbrodniami, to nie powtórzyłby ruchu wcześniej albo nie wysłałby jakiejś wiadomości do gazet lub do policji? Zatem nie chodziło tylko o podpis; chodziło mu o… Tylko o co? Rebus widział w nich coś w rodzaju pomników upamiętniających coś zrozumiałego i mającego znaczenie tylko dla tego, kto je zostawiał. Zatem, czy nie można powiedzieć tego samego o trumienkach porzuconych na Arthur’s Seat? Dlaczego ten, kto to zrobił, w ten czy inny sposób nie ujawnił się? Odpowiedź: bo z chwilą znalezienia, trumienki traciły dla niego swe pierwotne znaczenie. Były pomnikami zostawianymi tam nie po to, by je ktoś znajdował lub wiązał z morderstwami popełniony mi przez Burke’a i Hare’a…
Tak, musiał istnieć jakiś związek między nimi a trumienkami odnalezionymi przez Jean. Gorzej było z dołączeniem do tej listy trumienki z Kaskad i tu Rebus był ostrożny, choć przeczuwał jakiś związek. Może związek nie tak bezpośredni, ale nadal wyraźny.
Sprawdził nagrania na sekretarce. Było tylko jedno: z agencji, informujące o znalezieniu pary emerytów, którzy zgodzili się wziąć na siebie obowiązek pokazywania jego mieszkania potencjalnym nabywcom. Wiedział, że zanim do tego dojdzie, musi zdjąć ze ściany swoją wyklejankę i trochę tu jeszcze posprzątać…
Ponownie zadzwonił do Jean i znów nikt się nie odezwał.
Położył na talerzu gramofonu longplay Steve’a Earle’a The Hard Way.
Nigdy nie miał do czynienia z innymi.
– Ma pani szczęście, że nie zmieniłam nazwiska – oświadczyła Janine Benzie w odpowiedzi na wyjaśnienie Jean, że dzwoniła po kolei do wszystkich o nazwisku Benzie, wymienionych w książce telefonicznej. – Jestem teraz żoną Jacka McCoista.
Siedziały w salonie trzypoziomowego wolnostojącego domu w zachodniej części miasta, tuż obok Palmerston Place. Janine Benzie była chuda i wysoka. Była ubrana w czarną sukienkę do kolan z rzucającą błyski broszką przypiętą tuż nad prawą piersią. W pokoju także czuło się jej gust: antyki i drewno, grube ściany i puszyste dywany tłumiące wszelkie niepożądane dźwięki.
– Dziękuję, że znalazła pani dla mnie czas.
– Tyle że niewiele mogę dodać do tego, co już powiedziałam przez telefon. – Pani Benzie sprawiała wrażenie nieco rozkojarzonej, jakby częścią siebie przebywała gdzie indziej. Może dlatego tak łatwo zgodziła się na to spotkanie. – Mam za sobą dość trudny dzień, panno Burchill – dodała.
– Doprawdy?
Ale Janine Benzie nie podjęła tematu i tylko raz jeszcze zapytała, czy Jean na pewno nie ma ochoty czegoś się napić.
– Nie chcę zawracać pani głowy. Powiedziała mi pani, że jest spokrewniona z Patricią Lovell?
– Była moją praprababką… czy coś w tym rodzaju.
– Ale umarła w bardzo młodym wieku, prawda?
– Przypuszczam, że wie pani o niej więcej niż ja. Na przykład, nie miałam pojęcia, że jest pochowana na Calton Hill.
– A ile miała dzieci?
– Tylko jedno, dziewczynkę.
– Czy wie pani może, czy zmarła podczas porodu?
– Nie mam pojęcia – odparła Benzie i roześmiała się z dziwaczności tego pytania.
– Przepraszam – powiedziała Jean. – Zdaję sobie sprawę, że dla pani to wszystko musi brzmieć dość niesamowicie…
– Trochę tak. Mówiła pani, że zajmuje się historią Kenneta Lovella?
Jean skinęła głową.
– Czy w rodzinie zachowały się jakieś stare papiery z jego czasów?
Pani Benzie potrząsnęła głową.
– Żadne – odparła.
– I nie ma pani jakiegoś krewnego, kogoś kto może mógłby…?
– Naprawdę nie sądzę, nie. – Sięgnęła po paczkę papierosów i wytrząsnęła jednego. – Pani…?
Jean potrząsnęła przecząco głową i patrzyła, jak Benzie przypala papierosa wysmukłą złotą zapalniczką. Wydawało się, że jej wszystkie ruchy są mocno spowolnione. Przypominało to oglądanie filmu w zwolnionym tempie.
– Bo poszukuję korespondencji między doktorem Lovellem, a jego dobroczyńcą.
– Nawet nie wiedziałam, że miał jakiegoś dobroczyńcę.
– Pastora z Ayrshire.
– Doprawdy? – powiedziała Benzie, ale Jean czuła, że w ogóle jej to nie zainteresowało. W tej chwili papieros trzymany w dłoni znaczył dla niej więcej niż cokolwiek innego.
Jednak Jean postanowiła brnąć dalej.
– W Domu Lekarza wisi portret doktora Lovella. Podejrzewam, że mógł zostać namalowany na zamówienie tego pastora.
– Czyżby?
– Widziała go pani kiedyś?
– Nie sądzę.
– Doktor Lovell miał kilka żon. Wiedziała pani o tym?
– Zdaje się że trzy, prawda? Jak się zastanowić, to nie tak znowu wiele. – Wyglądało, że Benzie nagle się zamyśliła. – Sama mam już drugiego męża… a kto mi może zagwarantować, że na tym się skończy? – Przyjrzała się popiołowi na czubku papierosa. – Wie pani, że mój pierwszy mąż popełnił samobójstwo?
– Nie wiedziałam.
– No bo skąd? – Zrobiła przerwę. – Nie sądzę, by to samo mogło się przytrafić Jackowi.
Jean nie bardzo wiedziała, co Benzie chce przez to powiedzieć, jednak ta wpatrywała się w nią takim wzrokiem, jakby oczekiwała odpowiedzi.
– Pewnie mogłoby to wyglądać podejrzanie – powiedziała w końcu – gdyby w ten sposób straciła pani dwóch mężów.
– A Kennet, który stracił trzy żony…?
No właśnie. Jean też się nad tym zastanawiała.
Janine Benzie wstała z miejsca i podeszła do okna. Jean raz jeszcze rozejrzała się po salonie. Czuła, że ten cały artystyczny wystrój, te obrazy, antyki, świeczniki i kryształy… że nie była to spuścizna rodziny Benziech i że znalazło się to w tym domu wraz z Jackiem McCoistem.
– No cóż, chyba już pójdę – odezwała się. – Raz jeszcze przepraszam za najście.
– Nie ma za co. Mam nadzieję, że znajdzie pani to, czego szuka.
Nagle z holu dały się słyszeć głosy i dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Potem głosy wkroczyły na schody i zaczęły się zbliżać.
– To Claire i mój mąż – powiedziała Janine, siadając ponownie na fotelu i moszcząc się na nim niczym modelka szykująca się do pozowania.
Drzwi otworzyły się z impetem i stanęła w nich Claire Benzie. Jean pomyślała, że wcale nie jest podobna do matki, choć wrażenie to mogło się brać nie tyle z wyglądu, ile z jej zachowania, jakże odmiennego od Janine. Claire Benzie tryskała energią.
– I gówno mi na tym zależy! – wykrzyknęła, energicznie wkraczając do salonu. – Jak chcą, to mogą mnie zamknąć i wyrzucić zasrany klucz! – Zrobiła kilka szybkich kroków, a za nią w drzwiach pojawił się Jack McCoist. Poruszał się równie wolno jak żona, co brało się chyba jednak ze zmęczenia.
– Claire, chcę ci tylko uprzytomnić… – Pochylił się nad żoną i cmoknął ją w policzek. – Strasznie było – dodał w jej kierunku. – Gliny przyczepiły się do Claire jak pijawki. Czy jest szansa, kochanie, żeby ci się udało wpłynąć na twoją córkę? – Słowa zamarły mu na ustach, bo wyprostował się i dopiero teraz spostrzegł, że nie są sami.