Siobhan zmarszczyła czoło.
– Chyba miałam kiedyś ich singla – powiedziała.
– Tak więc mamy powieść Upadek, której oryginalny tytuł można by też przetłumaczyć jako „spad”, i mamy zespół Spad. Robi nam się z tego liczba mnoga i co mamy…?
– Spady… wodospady, kaskady – powiedziała Siobhan, a Rebus z powagą pokiwał głową. Wzięła książkę do ręki i rzuciła okiem na notę wydawcy na okładce.
– Myślisz, że to tam Quizmaster chce się ze mną spotkać?
– Myślę, że chodzi o następną wskazówkę.
– A co z resztą tej wskazówki, z tym meczem bokserskim i Frankiem Finlayem?
Rebus wzruszył ramionami.
– W odróżnieniu od Simple Minds ja ci cudów nie obiecywałem.
– Tak, to prawda… – Zawiesiła głos i spojrzała na niego. – Odniosłam wrażenie, że w ogóle nie byłeś specjalnie zainteresowany.
– Zmieniłem zdanie.
– Dlaczego?
– Zdarzyło ci się kiedyś siedzieć w domu i patrzyć, jak schnie farba?
– Zdarzały mi się takie randki, że z dwojga złego bym to wolała.
– No to może mnie zrozumiesz.
Kiwnęła głową i zaczęła przerzucać stronice książki. Po chwili przestała, zmarszczyła czoło i znów na niego popatrzyła.
– Właściwie – zaczęła – naprawdę nie wiem, o co ci chodzi.
– To dobrze. To znaczy, że się uczysz.
– Czego się uczę?
– Osobistej, autorskiej odmiany egzystencjalizmu Johna Rebusa. – Pokiwał na nią palcem. – Do dzisiaj nie znałem nawet tego słowa i poznanie go zawdzięczam tobie…
– Więc co to znaczy?
– Nie powiedziałem wcale, że wiem, co to znaczy. Myślę tylko, że w dużej mierze polega to na niepatrzeniu jak schnie farba…
Wrócili na St Leonard’s, jednak wciąż nie było żadnych wiadomości. Ludzie snuli się i obijali o ściany. Wszyscy oczekiwali na jakiś przełom w sprawie. I wszyscy chcieli też uwolnić się od niej. W męskiej toalecie wybuchła nagle bójka między dwoma mundurowymi policjantami, którzy później nie potrafili wyjaśnić, od czego się zaczęło. Rebus przez jakiś czas obserwował Siobhan, która kręciła się od jednej grupki do drugiej w nadziei, że dowie się czegoś nowego. Widział, że z trudem nad sobą panuje. W głowie miała gonitwę myśli i teorii, a oczy błyszczały jej niezdrowym blaskiem. Jak inni, chciała, by wreszcie nastąpił jakiś przełom i by mogła od tego wszystkiego odetchnąć. Rebus podszedł do niej, chwycił ją za ramię i wyprowadził na zewnątrz W pierwszej chwili próbowała stawiać opór.
– Kiedy ostatni raz jadłaś? – zapytał.
– Kupiłeś mi przecież chipsy krewetkowe.
– Mam na myśli prawdziwy ciepły posiłek.
– Zachowujesz się jak moja mama…
Po krótkim spacerze dotarli do hinduskiej restauracji na Nicolson Street. W środku panował mrok, a schody prowadzące na górę zawiodły ich do niemal pustej sali. Wtorki stały się teraz nowymi poniedziałkami – martwymi wieczorami na mieście. Weekendy zaczynały się już w czwartki od planowania, na co tym razem wydać pieniądze, i kończyły szybkim drinkiem w poniedziałki po pracy, kiedy to można było podsumować najważniejsze wydarzenia minionych dni. Ale we wtorki najrozsądniej było iść prosto do domu, żeby zaoszczędzić to, co jeszcze zostało w kieszeni.
– Znasz Kaskady lepiej ode mnie – powiedziała Siobhan. – Więc mi powiedz, co tam jest ciekawego?
– No cóż, przede wszystkim sam wodospad, ale to już widziałaś, no i może Jałowce, ale tam też już byłaś. – Wzruszył ramionami. – I to mniej więcej tyle.
– Jest tam też jakieś osiedle mieszkaniowe, prawda?
– Tak, Błonia – kiwnął głową. – A kawałek dalej stacja benzynowa. Jest jeszcze chata Bev Dodds i parę domów edynburskich „dojeżdżaczy”. Nie ma nawet kościoła ani poczty.
– Ani ringu bokserskiego?
Rebus potrząsnął głową.
– Ani żadnych bukietów drutu kolczastego albo domu Franka Finlaya.
Wyglądało, że Siobhan straciła apetyt i przestała jeść, ale Rebus się tym nie przejął. Na przystawkę spałaszowała porcję tandoori, a potem większość curry biryani. Patrzył, jak wyciąga z torebki telefon komórkowy i znów dzwoni do komisariatu. Już wcześniej próbowała to zrobić, ale nikt się nie odezwał. Teraz jednak ktoś odebrał telefon.
– Eric? Tu Siobhan. Co się tam dzieje? Jest już Marr? Co powiedział? – Przez chwilę słuchała, potem jej wzrok spoczął na Rebusie. – Naprawdę? – powiedziała głosem o ton wyższym. – No to nie najlepiej, co?
Rebus momentalnie pomyślał o samobójstwie i przeciągnął sobie palec po gardle, ale Siobhan przecząco pokręciła głową.
– Dobra, Eric. Dzięki za wiadomości. Do zobaczenia. – Rozłączyła się i bez pośpiechu schowała telefon do torebki.
– Mów! – zachęcił ją Rebus.
Nabrała na widelec kolejną porcję jedzenia.
– Jesteś zawieszony, pamiętasz? Odsunięty od sprawy.
– Mów, bo cię zaraz zawieszę na tym suficie.
Uśmiechnęła się i odłożyła widelec z nietkniętym jedzeniem na talerz.
Podszedł kelner, by posprzątać ze stołu, jednak Rebus odesłał go gestem ręki.
– No więc tak – zaczęła Siobhan. – Pojechali po Marra ilo jego willi w Grange i wtedy się okazało, że go tam nie ma.
– No i co?
– A nie było go dlatego, bo go uprzedzono. Gill Templer zadzwoniła do Carswella i zameldowała, że jadą po Marra, bo chcą go przesłuchać. No i wtedy zastępca starego „zasugerował”, żeby „kurtuazyjnie” zadzwonić do Marra i go o tym uprzedzić.
Wzięła do ręki dzbanek z wodą i wysączyła z niego ostatnie krople do szklanki. Kelner znów ruszył w ich kierunku, by napełnić dzbanek i Rebus znów go powstrzymał ruchem ręki.
– Czy to znaczy, że Marr zwiał?
Siobhan kiwnęła głową.
– Na to wygląda. Jego żona oświadczyła, że odebrał telefon i dwie minuty później już nie było ani jego, ani jego maserati.
– Lepiej zabierz stąd parę serwetek – powiedział Rebus. – Wygląda na to, że trzeba będzie wytrzeć resztki z twarzy pana Carswella.
– Nie chciałabym być w jego skórze, kiedy pójdzie się tłumaczyć staremu – przytaknęła Siobhan, patrząc, jak radosny uśmiech rozlewa się po twarzy Rebusa. – Tego ci było trzeba, co?
– Może teraz trochę odpuści.
– Będzie zbyt zajęty chronieniem własnej dupy, żeby myśleć o kopaniu twojej, tak?
– Obrazowo to ujmując.
– Moje akademickie wykształcenie.
– No to co się teraz dzieje w sprawie Marra? – Rebus skinął głową na kelnera, który z wahaniem podszedł, niepewny, czy nie zostanie znów odesłany. – Dwie kawy – rzucił, a kelner lekko się skłonił i oddalił.
– Nie jestem pewna – odparła Siobhan.
– Zważywszy, że jutro jest pogrzeb, sytuacja jest dość niezręczna.
– Pościg samochodowy z piskiem opon… zatrzymanie i aresztowanie zbiega… – Siobhan zaczęła konstruować cały scenariusz. – Zrozpaczeni rodzice nie rozumieją, dlaczego ich najbliższy przyjaciel zostaje zatrzymany przez policję…
– Jeśli Carswell potrafi myśleć logicznie, to przed końcem pogrzebu nie wykona żadnego ruchu. Zresztą może się okazać, że Marr się tam jednak pojawi.
– By pożegnać swą potajemną kochankę?
– Jeśli Claire Benzie mówi prawdę.
– A z jakiego innego powodu miałby uciekać?
Rebus popatrzył na nią.
– Myślę, że na to możesz sobie sama odpowiedzieć.
– Myślisz, że to on mógł ją zabić?
– Zdawało mi się, że to ty go masz na celowniku.
Zamyśliła się.
– Tak, ale to było, nim się to stało. Nie sądzę, żeby Quizmaster uciekał.
– Ale może Quizmaster nie ma nic wspólnego ze śmiercią Philippy?
Siobhan pokiwała głową.
– Właśnie w tym rzecz. Miałam na celowniku Marra jako Quizmastera.
– A to by znaczyło, że zabił ją ktoś inny.
Kelner przyniósł im kawy wraz z nieodłącznymi czekoladkami miętowymi. Siobhan wzięła swoją, na moment zanurzyła ją w gorącym płynie i włożyła do ust. Kelner nieproszony przyniósł także rachunek.
– Dzielimy po połowie? – zaproponowała Siobhan, a Rebus skinął głową i wyciągnął z kieszeni trzy piątki.
Po wyjściu z restauracji zapytał ją, jak się dostanie do domu.